wtorek, 27 grudnia 2011

Lustra

Lustra

Nie mogła sobie przypomnieć, jak to się stało. Można przecież zapomnieć do imentu dopiero co przeczytaną i najpiękniejszą w życiu książkę, wytrącić do nieistnienia tych jedynych mężczyzn na całe, choć nie na swoje życie, sprowadzić do niepamięci swoich nienawistnie najlepszych przyjaciół. Ale zapomnieć żyć?
Zapominanie działo się chyłkiem, ukradkiem, aż stało się – nie wiedzieć, kiedy – zapomnieniem.

Przemknęło jej to przez głowę po czasie wystarczająco długim, ażeby moc sobie powiedzieć, że jest za późno. Chociaż było za późno, masochistycznie, dla celów swej małej, prywatnej statystyki, postanowiła sobie przypomnieć. Akt przypominania przesłonił niepostrzeżenie jego cel. Zaczęła odmieniać lata, przypisując konkretnym wiosnom i jesieniom pełne czarno-białych szczegółów sny (sny tak boleśnie wyraźne, że przestaje się nimi żyć już tuż po otwarciu oczu) i nieokreślone, rozmazane do bezkształtu marzenia (marzenia, które nie wiedzieć, kiedy przybierają sepiową barwę nierzeczywistych, starych fotografii).

W szkolnych czasach zdarzało się jej w trakcie roku kupować nowe, pachnące obiecującą świeżością zeszyty, żeby w nie przepisać na czysto treść tych starych. Gdyż te stare zeszyty z upływem pierwszych miesięcy roku szkolnego gubiły początkowe upodobanie do ładu i staranności. Marginesy traciły równowagę, podkreślenia kolory. Hołubione we wrześniu słowa, w styczniu stawały się niecierpliwe i znudzone, a w lutym zamieniały się w nieapetyczne kulfony. Wiosna przywracała słowom wagę i wyraz. Wiosną przecież nawet życie da się przepisać na czysto.

Jak na ironię losu, to właśnie którejś wiosny zdała sobie sprawę, że to, co się wydarzyło, jak i to, co nie miało nigdy miejsca w ciągu ostatnich kilkunastu lat jej życia, nie jest warte ani jednego westchnienia, ani jednego wykrzyknika. Jej kolekcja nowych, niezapisanych zeszytów przestała się powiększać o nowe, kupowane pod wiosennym impulsem egzemplarze.

Nie pamiętała zupełnie, kiedy przestała zauważać czas. Czasu było przecież pełno wszędzie: na wieżach ratuszowych i kościelnych, w metrze i w komputerach, na dworcach i w radiu, na ekranie telewizyjnym i na rękach przechodniów, w telefonach komórkowych wrogów i przyjaciół, w samochodach i w samolotach, na kuchenkach mikrofalowych i w dzwonkach na szkolnych podwórkach.

Przeprowadzała się co trochę, co chwila : z plecakiem, z walizkami, z przyjaciółmi, z firmą przeprowadzkową. Hojny, nierealny czas dawał jej siebie pełno na zapuszczenie prawdziwych korzeni. Zwłaszcza, że korzonków miała wiele: były w nieprzeczytanych książkach, w niewysłanych pocztówkach, nienapisanych listach. Mówiła sobie, że kiedyś tam, wyrosną z nich bujne drzewa o mocnych korzeniach : wytworne klony japońskie, dostojne libańskie cedry. Kiedyś. Dawała czasowi czas.

Do stojącego w przedpokoju dużego lustra, o którym jej matka z dumą mówiła “tremo”, spoglądała ukradkiem, niechętnie. Któregoś dnia rozpostarła na nim gęstą jak listopadowa mgła tiulowa chustę. Polubiła wtedy przymierzanie przed półoślepłym lustrem kapeluszy po babce, których nigdy i nigdzie nikt już nie założy i od lat gromadzonej kolekcji uśmiechów, które na co dzień leżą w pudełku po butach pod łóżkiem i które, choć co prawda starannie otulone w białą, jedwabną serwetę, już niczego nie oczekują od życia.

Nie rozpoznawała się w lustrach, nie chciała się w nich rozpoznać, w końcu zupełnie przestała ich używać, podejrzewając je o jakieś dziwne, okrutne zamiary. Ale luster, podobnie jak i czasu, też było pełno. Wszędobylskich luster, nieuniknionych w trzewiach dużego miasta, które wessało ją w siebie wiele czasu temu. Mijała je ukradkiem, obchodziła, odwracała głowę, jak gdyby nie chciała samej siebie przyłapać na przyglądaniu się sobie. Gdyż przyglądanie sie swojemu odbiciu było dla niej poszukiwaniem czasu. Domyślała się, że coś jest nie tak – przecież widziała, jak czas wysysa czas z jej nielicznych przyjaciół i znajomych. Dostrzegała, jak rosną im domy, brzuchy, dzieci, zdychają psy, padają firmy.

Ale też potrafiła wpatrywać się godzinami w swoje odbicie w małym, kieszonkowym lusterku; poszukiwała opadających tragikomicznie kącików ust swojej matki, jej niezdecydowanego półuśmiechu, który w każdej chwili może sie zamienić w grymas irytacji. Rozciągała we wszystkie strony skórę na policzkach, żeby znaleźć podobieństwo owalu twarzy, przymykała oczy w taki sposób, żeby stały sie cienką, czujną, jasną linią, przyklepywała włosy, wyobrażając sobie, że są koloru zmatowiałego bursztynu. Nic. Ani śladu. Wtedy łagodnym, prawie pieszczotliwym gestem odkładała lusterko do szuflady w łazience.

Wiedziała natomiast na pewno, że to, co się wydarzyło, jak i to, co nie miało nigdy miejsca w ciągu ostatnich kilkunastu lat jej istnienia, nie było warte ani jednego westchnienia, ani jednego wykrzyknika. I wtedy zdarzało się, że czyjeś grzecznie zatroskane spojrzenie kwitowała lekko, że och, to tylko głowa ją trochę boli, podczas gdy jej głowa pulsowała w tępym bólu, rozsadzana od środka kiełkującymi w mózgu świeżymi siwymi włosami i czarnymi myślami.

Postanowiła niszczyć i siwe włosy i czarne myśli. Z wyrywaniem małych białych kiełków tuż przy skórze nie miała większego kłopotu. Do chwili, gdy okazało się, że odrastając są tak samo srebrne. Czarne myśli zwalczała najczęściej metodą ostentacyjnej ignorancji. Do chwili, gdy okazało się, że kumulowane latami i upychane po kątach, mimo coraz grubszej warstwy kurzu nie tracą wcale wigoru i świeżości. Zauważyła też ze zdziwieniem, że zarówno te jej babie lata, jak i te jej ludzkie smuty wiją sie coraz bardziej.

Swoje przetykane srebrem włosy czesała przy okiennej szybie (nieliczna z chwil, gdy myślała o swojej z wolna postępującej siwiźnie prawie czule, dzięki pewnemu niedocenionemu poecie, który uwiecznił ją dla własnej niepamięci w jedynym dobrym wierszu, jaki napisał). Czesała te swoje długo-krótkie babie lata wyobrażając sobie, że bruzdy coraz wyraźniej rysujące się po obu stronach jej nosa, dwie ostre linie przecinające czoło i ociężałe kąciki ust są jedynie odbiciem gałęzi nagiej, jesiennie trwożliwej wierzby z naprzeciwka.

Od jakiegoś czasu na wierzbie siadał ptak, ciemny, prawie czarny. Trwożliwe gałęzie tańczyły pod jego ciężarem a on stroszył upierzenie, popatrując nieruchomym okiem w jej okno.  Pojawiał się na drzewie, gdy tylko ona znalazła się w pokoju. Spoglądała za szybę i właśnie nadlatywał, nie wiadomo skąd, osiadając pewnie na chybotliwej gałęzi. Bawiło ją to na początku, ale z czasem, gdy zdała sobie sprawę z regularności pojawiania się ptaka, zaczęła się bać. Któregoś razu, otworzyła okno – pojawił się natychmiast – i zadała mu nieme pytanie. Ptak odpowiedział równie bezgłośnie jak ona: po co mi twoja dusza.

Kiedyś i gdzieś, znalazła się w samym środku pędzącego zewsząd i na wszystkie strony tłumu. Zawirowało nią, zakręciło. Niesiona na niepowstrzymanej, nieludzkiej fali, ujrzała nagle na wprost siebie swoja matkę. Zdziwiła sie w pół-sekundzie, że matka ma na sobie jej rzeczy: luźny, szary prochowiec, finezyjnie zamotany szal, jej buty. Twarz matki drgała z trudem pohamowywanym rozdrażnieniem, kąciki ust tragikomicznie opadały w dół. Gdy tłum rozpuścił się w autobusie i na schodach prowadzących do metra, zobaczyła, że stoi przed wielką, poprzecinaną taflami luster witryną.

Jej matka z lustra zaniosła się szlochem.









wtorek, 13 grudnia 2011

Środa we wtorek i to 13-ego



Impulsem do mojego dzisiejszego wpisu jest tekst, który wyszedł spod  pióra pewnej Pani. Czytając go, zadawałam sobie wiele pytań, zastanawiając się długo co autorka miała naprawdę na myśli. Należy bowiem pamiętać, że Pani ta w przeszłości już wiele razy popełniła różne dziwne (co najmniej) wypowiedzi. Jak choćby ta, wygłoszona  w Sztokholmie, o niedoli polskich kobiet bitych przez swoich katolickich mężów. Dokładniej brzmiało to tak: „Katolicka, w przeważającej mierze, Polska, choć wolna od „honorowych zabójstw”, ma problemy ze zjawiskiem stosowania przemocy wobec kobiet, mające źródło w silnym wpływie Kościoła Katolickiego na życie publiczne. [...] Katolicyzm nie wspiera bezpośrednio, ale też nie sprzeciwia się przemocy wobec kobiet. Istnieją jednak pośrednie związki, poprzez kulturę, która jest silnie oparta na religii.” (cytat za Wikipedią).

Zatem wgryzałam się w jej ostatni tekst bardzo długo, chcąc zrozumieć czy:
a)  jest on swego rodzaju przedwczesnym prima-aprilisowym żartem lub testem na inteligencję czytelnika, do którego został zaadresowany z przymrużeniem oka
b)  jest on zupełnie poważnym felietonem, napisanym przez poważną osobę, która analizując fakt już historyczny, ocenia go z perspektywy i na chłodno

Jeżeli pierwsze założenie jest trafne,  to kamień z serca. Swoim artykułem Magdalena Środa dostarczyła  mi wiele okazji do głośnego śmiechu, zdrowego śmiechu powodującemu wydzielanie się  endorfin. Nawet czekolada nie miałaby przy Magdalenie Środzie wielu szans.

A co natomiast jeśli felieton był z założenia autorki serio-serio? Hm, tu już zaczyna się robić poważniej, a nawet wręcz dramatyczniej. I wtedy rozbiór felietonu mógłby wyglądać tak:
Dawno, dawno temu było sobie następujące powiedzenie: „nic tak nie plami kobiety, jak atrament”. Paradoksalnie to powiedzenie jest aktualne i dziś, w czasach komputerów, internetu i wszelakich szybkich „przekaziorów”. Archiwa w sieci są pełne wszystkiego. Niczego nie można dziś  przykryć grubą warstwą kurzu i zapomnieć. O tym wszystkim chyba nie pamięta Magdalena Środa. Przepraszam – profesor Magdalena Środa. Nie bez przyczyny kładę nacisk na tytuł Magdaleny Środy (jest profesorem filozofii) gdyż tytuł ten, skojarzony z jej felietonem wysmażonym dla Wprost24, budzi niedowierzanie i chęć bolesnego uszczypnięcia się w cokolwiek, w celu sprawdzenia czasu i przestrzeni, w której się znajdujemy.

Do rzeczy: otóż Magdalena Środa splamiła się felietonem „Starsza o 30 lat”. Nawiązuje on  do tytułu najnowszej książki niejakiego Wojciecha Jaruzelskiego, p.t. „Starsi o 30 lat”. O ile w książce  W.J. można z góry  spodziewać się pewnego określonego przekazu, który autor modeluje z dużym powodzeniem od wielu lat (samodzielnie lub z pomocą wielu  prominentnych postaci naszego życia społeczno-politycznego), o tyle lektura artykułu Pani profesor budzi  zażenowane zakłopotanie, które bardzo szybko przeistacza się w autentyczne przerażenie (no chyba że Autorka nas przekona, że popełniła tekst satyryczny, ale póki co tej pewności nie mamy). Zakłopotanie, gdyż starannie wykształcona i inteligentna Magdalena Środa dzieli się z czytelnikami swoją zaiste przewrotną i szkaradną interpretacją wydarzeń i zajść, którymi 30 lat temu żyli obywatele naszego „ludowego” wtedy kraju. I tą pokraczną interpretacją dzieli się z czytelnikami zupełnie na serio. A może nie tylko na serio, ale w dodatku, jak na filozofa przystało – „filozoficznie”?

W swoim felietonie Magdalena Środa przytacza przeróżne aspekty tamtego życia i – w wierszach jak i między wierszami –  dzieli się z nami swoim wnioskiem, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. I tak dowiadujemy się, że: „Okres ten stworzył doskonałe warunki do budowy kapitału społecznego, umacniania związków przyjaźni i relacji zaufania między ludźmi. Oczywiście relacje te miały charakter ograniczony do małych grup, ale za to intensywny. Tak intensywny, że Polska przeszła w stanie wojennym przez baby boom. Godzina policyjna, brak dostępu do rozrywki, szkolnictwa oraz pracy owocował wzmożoną aktywnością towarzyską i seksualną. A brak środków antykoncepcyjnych – zwielokrotnioną dzietnością.”
Jednym słowem, dziękujemy ci Wojciechu Jaruzelski za to, że dałeś nam – i to zupełnie za „friko” – możliwość rozwoju i wzbogacania doświadczeń. Nie szkodzi, że nie wszyscy z nas mogli skorzystać z tej darmowej i jedynej w swoim rodzaju lekcji. Wielu zostało zamkniętych w „internatach”, a nie wszystkie one były podobne do „złotej klatki” w Gołdapi. Wielu musiało wyjechać za granicę,  gdyż zafundowałeś im bilet w jedną stronę. Wielu straciło pracę. Wielu za granicę wyjeżdżało w geście bezsilnej rozpaczy i na ochotnika oraz wbrew władzy, po karkołomnych i długotrwałych staraniach o paszport, z kilkunastoma dolarami w kieszeni na dobry początek, które to dolary komuna pozwoliła im kupić w banku na tzw. książeczkę dewizową.
Uwaga Magdaleny Środy dotycząca „baby boomu”. No cóż, pani profesor, ponieważ sposób na zwiększenie pogłowia w naszym kraju jest według Pani tak prosty, to  - w obliczu nadciągającej klęski przyrostu naturalnego – zróbmy sobie taki mały stan wojenny, zabierzmy obywatelom piloty i prezerwatywy oraz tym podobne. No i niech się biorą do pracy, ku chwale ojczyzny. W czasie gry wstępnej niech poczytają sobie Husserla czy Heideggera (do których ma Pani słabość, sądząc po lekturze Pani tekstu) albo Marksa, zaś post factum niech się nawzajem przepytają, celem utrwalenia wiedzy.
A może Magdalena Środa używa w tym akapicie figury retorycznej, której ja, nieobeznana z subtelnymi sposobami przekazu czytelniczka, nie rozpoznałam i nie pojęłam? Bardzo bym sobie tego życzyła.

Polska zaradność według Magdaleny Środy wygląda tak: „Stan wojenny motywował też do zintensyfikowanej zaradności: zdobycie masła, mięsa czy dostanie się do domu z dalekich stron miasta przed godziną policyjną albo w czasie jej trwania było nie lada wyczynem.”
Wiem, że było wyczynem. Wielu z nas to wie. Pamiętam dobrze, jak wyglądało wtedy moje miasto tuż przed 10-ą. Nasza wiedza „nabyta” na filmach wojenno-okupacyjnych świetnie się sprawdzała w nowych warunkach stanu wojennego. Przemykające się cienie, nerwowe wyczekiwanie na ostatni tramwaj, chowanie się po bramach na odgłos ciężkich, wojskowych butów. Zaś w kontekście słabego lub wręcz nieistniejącego zaopatrzenia w podstawowe artykuły żywnościowe, czy też  inne „luksusowe” dobra konsumpcyjne (przysłowiowy papier toaletowy…) użyła pani profesor sformułowania „zdobycie”. Też takiego określenia używałam – lecz dopiero teraz, po przeczytaniu artykułu filozofa i etyka Magdaleny Środy zdałam sobie sprawę, jak dalece byliśmy wtedy upupieni i zastraszeni. Przez wojnę, którą wypowiedziała nam nasza „władza”.

Bardzo zabawnie i żartobliwie autorka felietonu przypomina nam zasługi rzecznika rządu, który umilał nam za pomocą jedynie słusznych mediów szare i długie wieczory zimowe: „Z powodu zmilitaryzowanych i monotonnie propaństwowych mediów (stan nudy przerywała czasem konferencja Jerzego Urbana, gdzie śmiechom i żartom nie było końca) rósł udział Polaków w kulturze wysokiej”.
To teraz ja żartobliwie zapytam Magdalenę Środę, czy już napisała dziękczynny list do świetnie prosperującego w dzisiejszej nowej rzeczywistości Jerzego Urbana. Urbana, który rozśmieszał nas w tamtych latach do łez ze szklanego okienka, a który dziś kontynuuje swoje obrzydliwe dzieło na łamach pewnego plugawego pisemka? Jeszcze NIE napisała Pani tego listu?
Hmm, mam problem z „rosnącym udziałem w kulturze wysokiej” – może Pani zechce mi dać jakieś konkretne przykłady? Niech i ja się pośmieję.  A może nie mieszkałyśmy wówczas w tym samym kraju?  Może ja pomykałam sobie  po ciemnych zaułkach z klapkami na oczach i nie dostrzegałam przejawów rośnięcia owej kultury.

Pisze Pani dalej, że „…wojskowe reżimy lubią stroić akty przemocy w narodową muzykę poważną. Jej dostępność – można nawet powiedzieć – uporczywa dostępność niewątpliwie przyczyniła się do podniesienia edukacji muzycznej oraz patriotycznej społeczeństwa. Bardzo ważnym aspektem stanu wojennego było też zwiększone czytelnictwo”.
No tutaj to już zupełnie zgłupiałam i nie wiem czy mam się śmiać za sprawą Pani sarkastycznego humoru, czy jest jednak Pani serio-serio felietonistką. Czy sądzi Pani, iż wielokrotnie powtarzany (czyli nadużywany) Mazurek Dąbrowskiego jest dowodem na podniesienie edukacji muzycznej i stopnia patriotyzmu?  Nnno… może jednak jest coś na rzeczy…  Będę musiała to jeszcze raz przemyśleć. Co do czytania – niezupełnie się z Panią mogę zgodzić. Mianowicie jest prawdą, że wtedy ludzie czytali więcej – ale nie z powodu stanu wojennego! Czytali ci, co zawsze czytali, co czytają i co czytać będą. Ci, którzy kulturę czytelniczą wynieśli z domu i szkoły. Ci, którzy będą czytać niezależnie od takich czy innych politycznych okoliczności przyrody. A nie odnotowała Pani w swoich doświadczeniach zjawiska „emigracji wewnętrznej”? Gdy reżimowe dwie telewizyjne gadaczki  nie dawały oddychać, czytało się książki i dyskutowało się na ich temat. Nie było też wtedy tak licznych „zaprzyjaźnionych” stacji telewizyjnych, które robią dziś ludziom sieczkę z mózgu. Nie było różnych tytułów prasowych, które używając majstersztyków socjo-technicznych „jadą” na najniższych ludzkich uczuciach. Mówi Pani, że w tym czasie zajmowała się Pani kolportażem rzadkich książek i wydawnictw drugiego obiegu. Bardzo mnie to cieszy. Ale to chyba jedyny radosny plus dodatni, jaki odnotowuję osobiście w pani artykule.

Pisze Pani, że jej „…francuscy znajomi uwielbiali tu przyjeżdżać! Już na granicy z Polską przeżywali dreszcze emocji, wioząc na przykład zamówiony sprzęt drukarski. Potem mogli się fotografować przy czołgach i zomowcach, a ucieczka przed szarżującymi siłami porządkowymi lub oberwanie gumową pałą stanowiły niezapomniane wspomnienia. Dzięki czemu poważnie wzrósł potencjał turystyczny kraju. Niestety, wycofanie się ze stanu wojennego roztrwoniło go bezpowrotnie.”
Rozbrajający jest ten akapit poświęcony zjawisku „turystyki kwalifikowanej”. Nie słyszałam o nim wcześniej, zatem mogę pogratulować  Magdalenie Środzie ciekawych, wręcz ekscytujących przeżyć, z czołgiem w tle. Ba! Z zomowcem w tle. Jedna moja – nomen omen francuska – znajoma znalazłszy się w moim mieście w stanowo-wojennym czasie, nie zdążyła nawet do końca wydobyć z torby swojego aparatu, a co dopiero zrobić zdjęcia. Została przywołana do rzeczywistości groźbą zarekwirowania mienia. Cóż, miała Pani szczęście do miłych zomowców i jeszcze milszych milicjantów.
Jeżeli Pani felieton mam przyjąć zgodnie z Pani ewentualną intencją „na poważnie”, muszę i ja dorzucić kilka nostalgicznych myśli. Że strasznie mi żal koksowników, tabunów zomowców i milicjantów, armatek wodnych, gazów łzawiących oraz biegów po zdrowie (jeśli ktoś nie wie, co to ostatnie oznaczało, niech spyta Magdalenę Środę). Że brak mi widoku nudzących się na tle pustych półek sprzedawczyń w sklepach. Brak chleba omaszczonego musztarda, a przy święcie to nawet i pasztetem mazowieckim z puszki. Brak talonów czyli kartek na cukry, mąki, kasze, mięcha, benzynę, mydło, papierosy, cukierki, buty i parę innych zupełnych drobiazgów.  Zaś najbardziej żałuję utraconego na zawsze „potencjału turystycznego”. Tyle dewizowego szmalu poszło się paść tylko dlatego, że pewien generał odwołał wojnę ze swoim niepokornym społeczeństwem…

Na zakończenie pisze Pani jak następuje:
„Palacze nie mogli palić, pożeracze masła, mięsa czy sera nie mogli pożerać; wszyscy musieli się jakoś radykalnie samoograniczać. Miało to znaczenie dobroczynne nie tylko z powodów zdrowotnych, ale również moralnych; Polakom udawało się skutecznie unikać pokus konsumpcjonizmu. W stanie wojennym również władza miała do wykonania wiele zbożnych prac: cenzurowała, kontrolowała, podsłuchiwała, pilnowała, straszyła. W przeciwieństwie do dziś – wiadomo było, co robi. Był ład, porządek i monopartyjność. No, w sumie – fajnie było..”
To jednak chyba nie jest tekst z kabaretu rodem. To nie jest tekst opublikowany przez czasopismo, które mogłoby być potomkiem „Szpilek” czy „Karuzeli”. To jest tekst opublikowany w czasopiśmie pretendującym  do nazwy czasopisma opiniotwórczego. To jest tekst napisany przez  kogoś, kto prawdopodobnie nie ma nic przeciwko byciu nazywanym „autorytetem moralnym”. I dlatego właśnie jest ten tekst tak przeraźliwie smutny i duszący.
W tym to czasopiśmie Magdalena Środa wyznaje, że tęskni za ładem, monopartyjnością i  brakiem konsumpcjonizmu. Pozostając w tej logice, może należałoby od ludzi skonfrontowanych z wojenną gehenną  w 1939 r. też oczekiwać wyznania, że było fajnie? A od tych, którzy głodowali w obozach koncentracyjnych i sowieckich łagrach, że przynajmniej wiedzieli i widzieli, co robi władza i że summa summarum się jedynie „samoograniczali? Co Pani na to? Może się jednak podzieli Pani z nami swoimi intencjami, jakie ją umotywowały do takiego a nie innego sposobu pisania? Śmichot to jest czy przeanalizowane i zsyntetyzowane wspomnienia sprzed 30 lat?

Ostatnie zdanie z artykułu Magdaleny Środy brzmi: „Szkoda, że mogę to docenić i cieszyć się tym dopiero po 30 latach”

Parafrazując to zdanie powiem, że szkoda, iż musieliśmy doczekać takich czasów, gdy ludzie tacy jak Magdalena Środa sprawują rząd dusz narzucając nam swoje chore, wypaczone wizje. Oczywiście jeżeli wszystko to, co Magdalena Środa napisała, jest napisane serio-prawdą…

Jeżeli zaś jest to napisane śmiechem i z założenia budzić w nas ma śmiech, tym bardziej chrońmy naszą pamięć, oby nasze wspomnienia nie rozpuszczały się jak kartkowe mydło i nie „samoograniczały”  do braku teleranka 13-ego grudnia roku pamiętnego …


p.s.  Wyznać muszę, że ja też w pewnym sensie z rozrzewnieniem wspominam tamten czas. Stan wojenny mnie dopadł, gdy byłam młodą, rozwijającą się istotką, człowiekiem en devenir i  zachłannym wszystkiego:  przyjaźni, miłości, dóbr kultury, samodzielności… Jestem parę lat młodsza od Magdaleny Środy, ale mam wrażenie, że dzieli nas pokoleniowa przepaść. Dzieli nas również to, że to nie ja uczę studentów filozofii i etyki.
p.s. 2 Dzisiejsza Rzeczpospolita informuje, że: „… w Brukseli zostały upublicznione dokumenty NATO z okresu stanu wojennego. Sojusz nie zaobserwował ruchów wojsk radzieckich wskazujących na możliwość wejścia do Polski.” Kolejny dowód na to, że stan wojenny został wymyślony i wprowadzony samodzielnie i niezależnie przez Wojciecha Jaruzelskiego.



czwartek, 8 grudnia 2011

Konspirator

Konspirator

Wybrał anonimat i konspirację. Dlatego że świat zupełnie oszalał a ludzie sądzą że są bezkarni i mogą sobie pozwolić na wszystko. Jego opór jest z góry skazany na niepowodzenie gdyż świat liczy sobie tysiące lat a jego osobista wojna zrodziła się dopiero co ze związku wstydliwej bezradności dnia i rozpaczy wykrzyczanej bezwstydnie nocą. Jego mała wojna uczy się jeszcze chodzić i nie potrafi ogarnąć sensu pytań dlaczego kto i jak. Nosi nauszniki które przekształcają cywilizację w ciąg świstów i pomruków. Oczy ma zakryte ciemnymi okularami o lustrzanych szkłach które czynią go jasnowidzem (okulary nazywane są „słonecznymi” nie wiedzieć czemu gdyż słońce urodziło się martwe w podziemiach metra). Czyta jutrzejszą gazetę którą trzyma do góry nogami bo przecież czy tak czy inaczej przyszłość nie istnieje.








wtorek, 6 grudnia 2011

Aktualności czyli uwaga na przebierańców!




Nic na to nie mogę poradzić, ale lubię tradycję. Zwłaszcza tę tradycyjną tradycję wolę od tej nowej, świeckiej tradycji. (Aż pcha się pod klawiaturę wtrącenie z jednego najbardziej cytowanych polskich filmów: „a właściwie to kiedy wy obchodzicie wigilię?”).

Lubię pisanki i baranka z cukru w Wielkanoc, bukiet z kwiatów polnych i ziół na Matki Boskiej Zielnej. Lubię robić samodzielnie palmę na niedzielę palmową, lubię kolędy i pastorałki na Boże Narodzenie. Lubię gwiazdę betlejemską na szczycie choinki, zamiast przedmiotu pociągłego kształtu, zwanego „czubkiem choinkowym”. (Swoją drogą myślę sobie, że tę nazwę wysmażyli ci sami od zwisu męskiego, z nie tak bardzo odległych czasów peerelu). Lubię też dzień, który wypada 6-ego grudnia. Coraz mniej z li tylko podarkowych  względów (choć podarki tego dnia przyjmuję z radością) – lubię ten dzień ze względu na arcyciekawą postać świętego i wbrew zakusom kusego, żeby odebrać świętemu co jego jest.
Dzień 6 grudnia jest rocznicą śmierci biskupa Mikołaja z Miry, (dzisiejsza Turcja). Zaczęłam od końca nie bez kozery – gdyby umarł w inny dzień, prawdopodobnie właśnie ten inny dzień byłby jego świętem. Świętem człowieka bogatego, który wszystkie swe dobra doczesne rozdaje biednym i potrzebującym.
Jest biskup Mikołaj patronem wielu krajów i miast (np. Grecji, Rosji, Bydgoszczy i Antwerpii). Dba o cukierników, piekarzy, kierowców, więźniów i studentów. Prawdziwie uniwersalny i przede wszystkim ludzki to święty. Sprawca dobrego, bohater legend. Znaleźć można w Internecie wiele opisów jego działalności – dla leniwych, pierwsze z brzegu źródło to oczywiście wikipedia, pod hasłami: święty Mikołaj i Mikołaj z Miry.
Ja najbardziej chcę się skupić na portretach biskupa Mikołaja. 

Do XIX wieku jest on przedstawiany tak:









                   




     
A w taki sposób pisze go Jerzy Nowosielski – to już wiek XX, a może nawet XXI: 

 Piękny, prawda?             



Zaś poniżej – przebierańcy, wymyśleni dla celów reklamowych pewnego napoju.
Który skądinąd lubię.

 
W taki właśnie sposób w 1931 roku przedstawiano Mikołaja  w Stanach Zjednoczonych.  Firma c-c, na której to zlecenie święty otrzymał nowy „imidż” zarobiła i zarabia nadal całkiem spore kokosy (pomimo, iż - jak wszyscy wiemy, w c-c moczy się stare, zardzewiałe śrubki, żeby stały się młodymi, błyszczącymi śrubami...).


Tu, poniżej, kolejni Mikołajowie w niebiskupiej odsłonie. Nie reklamują żadnego napoju (chociaż kto ich tam wie…), ale chyba też niczego nie rozdają. Oprócz obietnic i słów bez pokrycia.


 
 Prywatnie, jeden z dwóch panów nazywa się Died Maroz, a drugi Diadia Wałodia. Ten pierwszy ponownie robi zawrotną karierę w Polsce. A to dzięki wybiegom różnych „pijarowców” od siedmiu boleści, którzy wiedzą, że pamięć ludzka jest krótka,. Pojawia się zatem ów Dziadek Mróz tu i tam, przy okołoświątecznych okazjach. Niżej – dowód na istnienie Dziadka Mroza w Polsce anno domini 2011, Sądzę, iż dowodów na istnienie Diadii Wałodii przedstawiać nie trzeba. 

Przenieśmy się teraz nad morze, a konkretnie do Kołobrzegu. Hotel nazywa się Jantar.
 
 
 Jeśli o mnie chodzi, przez owego Dziadka Mroza nawet zanętowy szlafrok im nie pomoże…

I taki właśnie portret towarzyszy nam od wielu lat. Dzieci dzisiejsze, poproszone o narysowanie świętego Mikołaja, bez wahania sięgają po czerwoną kredkę i rąbią  reklamkę coca-coli. Gorzej, że 6-ego grudnia cały świat zamienia się w jedną wielką reklamę coca-coli. Ba, żeby to jeszcze od 6 grudnia, ale niestety to szaleństwo „kupiecko-wydawnicze” towarzyszy nam już od  mniej więcej początku października.

A tutaj dowód na przezorność pewnej instytucji – zdjęcie zostało wykonane w połowie sierpnia…  A dokładniej – 15 sierpnia, o czym zaświadczyć mogę ja sama, datownik mojego aparatu jak i biało-czerwone po prawej stronie.
 
  Nie ma się co dziwić, że banki się bogacą. Trzeba ciąć co się da, zbierać ziarnko do ziarnka, itepe, itede.


Obywatel C-c się panoszy. W kinie, w Lublinie, w metrze i w swetrze…
A my płyniemy z prądem. Bo tak robią tak zwani „wszyscy”.  Bo tak łatwiej. Bo tak lepiej.



I nikt jakoś nie chce pamiętać, że tylko martwe ryby płyną z prądem…




niedziela, 4 grudnia 2011

Aktualności czyli muzykalne Barbórki


Barbara to dzisiejsza solenizantka. Nie sposób o niej nie pamiętać. Święto patronki górników obchodzi się od morza do Tatr. Jej imię nosi w Polsce co 50-a osoba płci pięknej. Jeżeli ktoś chce zadać sobie trochę trudu i wyliczyć, ile Barbarek mamy w kraju, niech liczy i do mnie napisze. Będę zobowiązana.
Imię to wywodzi się z greckiego przymiotnika „barbaros”. Słowo to desygnowało każdego, kto nie był Grekiem, czyli po prostu cudzoziemca. Poprzez łacinę nabrało nowego,dzisiaj jeszcze aktualnego znaczenia: barbarzyńcy.
O tym, że Barbary nie muszą być barbarzyńcami, będzie ten wpis. Postaci, które zaraz muzycznie się przedstawią, są ucieleśnieniem łagodności, figlarności, melancholii, piękna, inteligencji, talentu…


Zatem, w kolejności zupełnie przypadkowej, oto One:


Bardzo zapomniana - a szkoda - Barbara Rylska. (Portugalczycy proszeni są o niesłuchanie tej piosenki)



po prostu Barbara... (poniżej najnajnajpiękniejsza - jak dla mnie - piosenka Barbary, która zresztą nazywała się zupełnie inaczej; ale to przecież nikomu nie wadzi, zwłaszcza Barbarom)



Barbara Bonney - z tą Barbórką spotkałam się pierwszy raz właśnie dzisiaj; zobaczymy, czy z tej znajomości coś wyniknie…




Barbara Kraftówna - w roli zupełnie innej,  niż można było się spodziewać, patrząc na jej zdjęcie z filmu Wojciecha J.Hasa









sobota, 3 grudnia 2011

Portrety

Biały Królik, jak to Biały Królik, ciągle gdzieś się śpieszy.
A właściwie nie gdzieś, tylko na podwieczorek do Królowej.
L`Arroseuse arrosee.
Albo – kto pod kim dołki kopie – jak kto woli.
       
Karnawał w W.
W  jak Wetlina.





czwartek, 1 grudnia 2011

Nieobecność

Nieobecność

Jego kwadratowy stół jest malutki. Stworzony dla pojedynczego  klienta a może mizantropa. Siedzi sam w głębi bistra na rue du Bac i nie wygląda na kogoś kto unika ludzi. Ani na kogoś kto szuka ich towarzystwa. Jakiś głos tuż za mną mówi z szacunkiem że On tam jest. Nie wiem kto mówi te słowa ale postanawiam się nie odwracać. A On zawieszony nad swoim talerzem gryzmoli coś na papierowym obrusiku. Dokładniej na małej przestrzeni między kieliszkiem (zaskakujące że kieliszek nie pozostawia żadnego czerwonego śladu na obrusie choć karafka jest już do połowy pusta) a solniczką. Mimo niewielkiej powierzchni jego pióro biegnie po papierze szybko i płynnie. Pismo jest drobne. Mikroskopijne. Słuchawki jego walkmana nie przepuszczają ani jednego łyka ani jednego kęsa muzyki której słucha.  Przyobleczona w szary papier książka którą trzyma w lewej ręce również jest zagadką.
Zatem trzeba będzie zaczekać.
Nareszcie wstaje i (czyżby przez nieuwagę?) jego książka uderza w karafkę z winem.  Strumień koloru granatu (choć  karafka jest zaledwie do połowy pełna ) rozlewa się natychmiast na cały stół i na papier obrusiku który wchłania żarłocznie ostatnią szansę na odgadnięcie tajemnicy jego zauważalnej nieobecności.






poniedziałek, 28 listopada 2011

Aktualności czyli co w SLD piszczy

Źródła zbliżone do (jak to się zwykło mawiać) donoszą, że małopolska rada wojewódzka SLD zarekomendowała Joannę Senyszyn na nowego przewodniczącego Sojuszu. Wybory będą miały miejsce 10 grudnia. Szef małopolskiego SLD Kazimierz Sas powiedział, iż Joanna Senyszyn jest posłanką o „wyrazistych poglądach, których tak brakowało w ostatniej kampanii parlamentarnej”.
Dodał również, że „ogromna wiedza, doświadczenie, dystans do wszystkiego, również do siebie, wysoka kultura osobista, wrażliwość, umiejętność współpracy z ludźmi, wszystko to sprawia, że prawie jednomyślnie, przy dwóch głosach wstrzymujących, uzyskała aprobatę”. Kursywa w tym krótkim tekście jest moja. Gdyż mimo dużych wysiłków nie mogłam się dopatrzeć tych trzech cech, które „przechyliłam”.
Ambicją nowej szefowej SLD jest odzyskanie utraconych wyborców. Chodzi o – bagatela – 2 miliony dusz. Hm, ładnie to zabrzmiało, ale nie jestem wcale pewna, czy wyborców SLD można mierzyć na dusze, zwłaszcza że  - powiem szczerze – znam ich niewielu.
Powiem zatem – żeby było bezpieczniej – że chodzi o 2 miliony głów, co daje łącznie 4 miliony rąk, z których to 4 milionów 2 miliony będą mogły zakreślać właściwe kwadraciki we właściwych wyborach. Uff. Jest sporo do zrobienia. Zwłaszcza, że w tak zwanym międzyczasie te 2 miliony mogły sobie pójść do innej bajki ideologicznej albo, co jest niewykluczone, postanowiło z pewnych oczywistych nie tylko dla nich samych powodów nigdy w życiu nie mieć żadnych politycznych słabości.
Zgadzam się całkowicie z tezą pana Sasa co do wyrazistości pani Senyszyn. Natomiast nie podzielam jego optymizmu, jeśli chodzi o siłę sprawczą jej już przyklepanej kandydatury. Właśnie te poglądy i ta osobowość przyczynią się do postępującej marginalizacji SLD. Trudno nie pamiętać kolorowych wpadek (?) pani Senyszyn, jej skrótów myślowych czy też szukania dziury w całym. Internet jest pełen artykułów z przykładami perełek jej autorstwa. Na tytubie wystarczy wklepać jej nazwisko w wyszukiwarce i już, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki znajdujemy się w powichrowanym i pełnym nielogiczności świecie pani poseł.
Ale to już nie mój świat i nie moja bajka…
Mogę wręcz powiedzieć szczerze i otwarcie, że im gorzej, tym lepiej.

A poza tym nie podaję linków tym razem, gdyż jest już późno…
Kto zechce, ten sobie znajdzie. Kto nie zechce, już wie.

sobota, 26 listopada 2011

Bulwersacja na temat darmozjadów…

„ZSRR nie było stać na wyżywienie 20 tysięcy darmozjadów. Wystarczyło już tej bezczelności z czasów sanacji, gdy robotnicy i chłopi ich żywili. Z powodów dyplomatycznych nie można ich też było zmusić do działalności produkcyjnej. Nie można było też liczyć na ich reedukację, co zresztą ten film dobrze pokazuje.”


Kto jest autorem cytatu i czego on dotyczy? Więcej pod poniższą linką. 
Tylko trzeba się psychicznie przed lekturą przygotować, gdyż SZOKUJĄCE …



(skończyło się na tym, że przekleiłam tekst w całości – proszę mi wybaczyć, Panie Piotrze, ale wiem, że jak coś jest na „wierzchu”, będzie miało więcej szans na przeczytanie. A Pana artykuł przeczytać trzeba!)


Recenzja filmu „Katyń” Michała Nowickiego jest chyba najbardziej haniebną wypowiedzią, jaka pojawiła się w przestrzeni publicznej w III RP. „ZSRR nie było stać na wyżywienie 20 tysięcy darmozjadów. Wystarczyło już tej bezczelności z czasów sanacji, gdy robotnicy i chłopi ich żywili. Z powodów dyplomatycznych nie można ich też było zmusić do działalności produkcyjnej. Nie można było też liczyć na ich reedukację, co zresztą ten film dobrze pokazuje. Ten fanatyzm” – napisał (po polsku!) syn Wandy Nowickiej. Zrobił to kilka lat temu, ale dopiero teraz, przy okazji wyboru Nowickiej na wicemarszałek Sejmu, o recenzji zrobiło się głośno.
Wydawało mi się, że już nic w Polsce nie jest w stanie mnie zdziwić, ale te słowa – dotyczące największej ze zbrodni dokonanej na Polakach – są wstrząsające. Odrzućmy zresztą na bok uczucia narodowe. Nikt nie każe Nowickiemu utożsamiać się z Polską i polskością. Ma wolny wybór. Jak jednak można z takim brakiem wrażliwości pisać o olbrzymiej ludzkiej tragedii? Ponad 20 tysięcy ludzi zostało zamordowanych strzałem w tył czaszki.
Zawsze powtarzam, że w podejściu do własnej martyrologii i historycznej wrażliwości powinniśmy brać przykład z Żydów. W Izraelu podobne sformułowanie w odniesieniu do Holokaustu wywołałoby trzęsienie ziemi. Aż trudno wyobrazić sobie konsekwencje – w tym prawne – jakie spadłyby na osobę, która cieszyłaby się z faktu wymordowania Żydów. I to jeszcze używając przy tym narodowo-socjalistycznej retoryki.
Człowiek oczywiście nie może odpowiadać za poglądy członka rodziny. Gdyby któryś z rodziców takiego Izraelczyka sprawował w państwie żydowskim wysoką funkcję publiczną, oczywiście nikt – może poza największymi radykałami – nie robiłby mu z tego powodu przykrości. Ale pod warunkiem, że w jasny sposób odciąłby się od poglądów syna i potępił wysławiające Hitlera wypowiedzi.
Tymczasem co w sprawie sympatii swego syna do Stalina ma do powiedzenia Wanda Nowicka? Otóż, oznajmiła ona, że „młody człowiek ma prawo do lewicowych poglądów” i przytoczyła – zresztą mocno zniekształcone i przeinaczone – słynne powiedzenie Bismarcka: „Jeżeli ktoś nie był komunistą za młodu, to nie będzie przyzwoitym człowiekiem”.
Powróćmy do izraelskiego porównania. Gdyby tamtejszy urzędnik skomentował prohitlerowskie wystąpienie syna słowami, że „młody człowiek ma prawo do prawicowych poglądów” i że „jeżeli ktoś nie był za młodu nazistą, to nie będzie przyzwoitym człowiekiem”, byłby skończony. Zarówno jako polityk, jak i jako człowiek. Nikt nigdy nie podałby mu w Izraelu ręki.
Co dzieje się w Polsce? Wanda Nowicka pozostaje ulubienicą lewicowych mediów. Przedstawia się ją jako udręczoną przez prawicę męczenniczkę. Kilka dni temu pisałem tekst o rówieśnikach niepodległości. Ludziach urodzonych w 1918 roku. Jeden z nich, były więzień sowieckich łagrów i lotnik Dywizjonu 300, Czesław Blicharski powiedział mi, że jest obecną Polską rozczarowany. Że nie czuje się w niej u siebie. Teraz wiem, co miał na myśli. Przed wojną coś takiego byłoby nie do pomyślenia.




piątek, 25 listopada 2011

Franek

Franek

Franek wierzy świecie że jego prababka ma sto lat.  Może nawet więcej ale tego nikt nigdy się nie dowie. Podczas licznych pożarów i wysiedleń prababka Franka straciła wszystkie dokumenty. Kobiety ze wsi mówią za jej plecami że skorzystała z tej okazji żeby odmłodzić swoją metrykę  o kilka zbyt ciężkich lub jak kto woli zbyt lekkich lat. W czasie wojen prababka Franka straciła również męża i syna. Pierwszy oddał duszę i przytłumiony okrzyk nowo-nienarodzonego  gdy serce przebijał mu zakrwawiony żelazny bagnet. Drugi dołączył do pierwszego gdy żelazna  kula przeszyła mu na wylot czaszkę i nie miał nawet ćwierć sekundy żeby pomyśleć choćby o westchnieniu.  Kobiety ze wsi mówią cicho że prababka Franka źle się postarała żeby odczynić swój zły los. A to dlatego że nowy mąż którego sobie wzięła też ją osierocił. Ten nowy młody i pełen wigoru mąż był zgodnym gospodarzem. Zginął w czasie pokoju zginął w czasie żniw zginął od wyostrzonej do białości metalu kosy pijanego zawiścią sąsiada.  I zostawił żonę samą. Tylko z niewczesnym ciężkim i okrągłym brzuchem. Z brzuchem jak bochen żytniego chleba (co jak wszyscy wiedzą zapowiada przyjście na świat dziewczynki) i kilkoma długami jako całą schedę.
Od kiedy Franek umie chodzić każdego ranka pije wodę którą przynosi mu jego prababka. Woda pachnie źródlanym chłodem ich piwnicy i żelaznymi  opiłkami z zakładu naprzeciwko. Tak pachnie gdyż prababka Franka moczy w tej wodzie przez całe dwa tygodnie najpiękniejsze i najgrubsze gwoździe jakie może znaleźć u sąsiada kowala.






czwartek, 24 listopada 2011

Śpiewać każdy może?

Nie dane mi było niestety zobaczyć spektaklu Krystyny Jandy, który był niedawno pokazany w telewizji. Zaciekawiła mnie natomiast historia głównej bohaterki, która istniała naprawdę. W jej właśnie rolę wcieliła się perfekcyjnie (co oceniam  na podstawie zajawek i fragmentów z tytuby) pani Janda. Kilka dni temu wpadłam na ślad owej pani, zupełnie przypadkiem i, ucieszona znaleziskiem, zaczęłam się dokumentować. Pokrótce zatem – nawet jeśli znacie – to posłuchajcie.

Florence Foster Jenkins była Amerykanką (oczywiście wiemy rozumiemy, że to jeszcze nie profesja ;) oraz córką bogatego bankiera. Od dziecka marzyła o karierze śpiewaczki i o występach na scenie. Dążyła do tego drobnymi kroczkami ale z wielkim uporem. Najpierw, wbrew woli rodziców opuściła dom, utrzymując się z lekcji fortepianu. Mizerne było to utrzymanie i nie pozwalało jej na realizację szczytnego celu, który sobie obrała. Wyszła za mąż ale dość szybko wróciła, gdy okazało się, że jej mąż zupełnie nie podziela ani nie rozumie jej pasji. Po kolejnym okresie biedowania i po śmierci ojca, wróciła na łono rodzinnego domu. Mogła zacząć rozwijać skrzydła. A rozwinęła je na dobre w wieku lat sześćdziesięciu – gdy została zupełną sierotą po rodzicach, którzy mimo wcześniejszych obietnic, nie wyrzekli się jej finansowo.
„Te trochę grosza” pozwoliło jej na realizację SIEBIE. Sprawiła sobie młodego akompaniatora, który wpadł w sidła jej determinacji, pewności siebie i przekonania o własnej wyjątkowości. A wyjątkowa była… Jedyna taka…
Stać ją było od tej pory również na wynajmowanie sal koncertowych. Ludzie walili drzwiami i oknami na jej recitale: Mozart, Strauss, Bach, nie lękała się nikogo i niczego.
Przysłowiową wisienką na torcie, który sobie upiekła były nagrania studyjne (dzięki nim wiemy, jak „wyglądał” jej głos), a przede wszystkim słynny koncert w Carnegie Hall w październiku 1944 roku. Ma wtedy 76 lat.
Miesiąc później … umiera. Na zawał serca. Spowodowany zbyt dużym ciężarem  pozytywnych emocji – jak sądzą jedni? A może, jak sądzą inni,  po wielkim koncercie w tak ważnym miejscu zdała sobie sprawę, że stała się swego rodzaju  „kobietą z brodą”, na którą wali się do cyrku, żeby zaspokoić ciekawość i się obśmiać? W każdym bądź razie zapisuje się w historii muzyki – choć na pewno nie w taki sposób, jak by pragnęła -  gdyż uznana zostaje  … „najgorszą śpiewaczką świata”.
Rzeczywiście należy przyznać, że śpiewać nie umiała. Nawet chyba należy to głośno powiedzieć. I to nawet jeśli jest się samemu osobnikiem, któremu słoń na ucho nadepnął i to dotkliwie.
A może jednak przywykliśmy za bardzo do pewnych kanonów, którymi rządzi się belcanto? I czyż należy rzeczywiście wykluczyć, że Florence nie miała talentu? Przecież zjednuje sobie ona młodego pianistę, który najpierw nie wierzy, w to co słyszy, a z czasem zamienia się w niestrudzonego piewcę swojej chlebodawczyni. A ludzie, którzy przychodzą jej słuchać? Przecież nikt z nich nie klaskałby na bis, gdyby cierpiał katusze słuchając Florence. Ani patrząc na jej ponoć arcykomiczne „przebiory” i choreografie. A bisy zawsze miały miejsce. Skąd zatem ich fascynacja najgorszą śpiewaczką świata? Czy po ludzku uznali, że daje im ona najlepszy w życiu ubaw, taki po pachy  i, że nigdy więcej takiego zjawiska nie zobaczą? A może urzekła ich jej determinacja, jej potrzeba spełnienia marzeń, nawet za cenę ich nieskrywanych drwin i śmiechu?


Poniżej linka do najsłynniejszej arii  Królowej Nocy z „Czarodziejskiego fletu” W.A.Mozarta, w wykonaniu Florence Foster Jenkins.





 A tutaj linka do wykonania cudownej Lucii Popp, uznawanej za najlepszą interpretatorkę Królowej Nocy XX wieku.


 




wtorek, 22 listopada 2011

Portrety z natury





Karl Blossfeldt  (1865  -  1932)
Zdjęcia poniżej są zdjęciami Karla Blossfeldta, znanego głównie z fotografii  roślin. Te, które zamieściłam jak i wiele innych powstało głównie jako ilustracje do zielników. Z czasem  – zupełnie słusznie – zaczęto je doceniać przede wszystkim za walory artystyczne. Wysmakowane czernie i biele, szeroka gama szarości, graficzne formy wybranych przez Blossfeldta roślin, ich abstrakcyjne kształty  – wszystko to sprawia, że nie sposób patrzeć na nie tylko jak na dokumentację przyrodniczą. Zwłaszcza dziś, gdy fotografia barwna makro o wiele dokładniej oddać może szczegóły, skale i struktury.
Fotografie Blossfeldta to mikrokosmos postaci, portretowanych indywidualnie przez wielkiego mistrza.

























niedziela, 20 listopada 2011

Wariatka

Wariatka

Nie ma nikogo a przecież czuje się jakby była sama. Tylko fantomy obrały u niej schronienie. Mieszkają u tej młodej szalonej w zamian za wikt i opierunek. Za dom służy im wgłębienie jej dłoni o szaro-czarnych paznokciach. Wgłębienie tej ręki  która już od dawna nie pieści niczyich włosów.  Przez całe dni przez całe lata fantomy obżerają się myślami wariatki wyznając jej swoje rozpacze. A ona zdaje się  im wierzyć. I wierzy. I śmieje się. Czasem ale tylko na krótką chwilę zdawałoby się że pozwalają jej o sobie zapomnieć. Takie ciche i zdawałoby się nieobecne.  Ale nieprzerwanie drążą jej mózg nawet silniej niż kiedykolwiek. Wtedy ona wykrzykuje swą milczącą skargę a ludzie patrzą po sobie. Któż to ta stara wariatka która biegnie jak młoda szalona? Która biegnie nie biegnąc biegnie w zwolnionym tempie nie posuwając się do przodu? Czy spalił się jej dom? Przecież domy w naszych czasach nie płoną. Być może to jej własna narwana głowa ją śmieszy a ona jęczy tym jękiem który sprawia że ludzie  przechodzą pośpiesznie na drugą stronę ulicy żeby iść w cieniu jej upiorów.


„L`Amour et la folie” – J.J.Granville



sobota, 19 listopada 2011

Żeby się odsmutnić po poprzednim wpisie…



Loda Halama, skarb polskiego międzywojnia, gejzer humoru, wulkan energii, mistrzyni świata uśmiechu, właścicielka najpiękniejszych nóg wśród pań tańczących, pląsających i nietańczących. Jak ona tańczy!

piątek, 18 listopada 2011

Bulwersacja na temat nie(p)odległych Aktualności

Czyli dwa w jednym. Nie wiedziałam na początku, do jakiej kategorii wrzucić. Ponieważ przeważyło oburzenie – będzie bulwersacja.
Myślałam, że nie dołączę do grona komentujących dzień 11.XI.2011 w Warszawie. Nie oglądałam tego dnia dzienników tv, coby się nie denerwować. Nadrobiłam zaległości następnego dnia, kilkoma artykułami i filmikami. Najbardziej przeraził mnie ten:



Widzieli go chyba tak zwani wszyscy. Ale oczywiście nie w telewizjach, przynajmniej nie tego właśnie dnia.  Ponieważ sprawa jest bardzo poważna, pozwalam sobie bez zapytania o zgodę skopiować z portalu fronda.pl wywiad z pobitym przez policję. Nie tylko Fronda na szczęście dotarła do Daniela, zatem jest nadzieja, że prawdy dowiedzą się wszyscy a policjant (zomowiec,  chce się powiedzieć) odpowie za swój haniebny czyn.

Jak doszło do pana pobicia?
- Przyjechaliśmy na Marsz Niepodległości z Wrocławia. Były zamieszki, stwierdziliśmy więc, że wracamy do domu. Ok. 15.50 szliśmy ul. Poznańską, umówiliśmy się przy Szwejku na Pl. Konstytucji. Policja szła w naszą stronę myśleliśmy, że ich wyminiemy.

Dlaczego zaczęliście uciekać?
- Ja nie uciekałem. Nic złego nie robiłem. Zatrzymałem się. To widać na filmie. Dwa razy psiknięto mi w twarz gazem, byłem kopany. Kopany również kilkakrotnie poza tym co zarejestrowała kamera. Nie byłem bity metalowym prętem, ktory trzymał drugi policjant.

Jakie odniósł pan obrażenia?
- Mam zwolnienie lekarskie do końca tygodnia, schodzą mi zadrapania na głowie. Rozwożę w pracy ludzi samochodem więc, muszę wrócić do zdrowia, głowa jest tutaj ważna. Nie mogę narażać innych.

Czy pobito jeszcze kogoś z waszej grupy.
- Tak, kolegę na komisariacie. Został tam tak podduszony, że aż zemdlał. Nie ma jednak żadnych śladów.

Chociaż pan był bity, to jednak pan został oskarżony?

- Postawiono mi zarzut pobicia funkcjonariusza, ale było odwrotnie, to przecież widać. Zarzucono mi, że naruszyłem jego nietykalność cielesną. Zastosowałem siłę fizyczną polegająca na szarpaniu za ubranie podczas pełnienie przez niego obowiązków służbowych. Dziwna sprawa. Zarzucano mi też, że miałem ochraniacze na łokcie, na kolana. Miałem tylko rękawiczki, którymi się jeździ na rowerze, czy ćwiczy na siłowni. Policjant mi mówił, że to są rękawiczki do walki w klatkach. Mam protokół, że mi je zatrzymano. Dostałem 3 miesiące aresztu, ale będę domagał się zmiany tej sytuacji.
Rozmawiał Jarosław Wróblewski

W filmie poniżej niepełnosprawny na wózku inwalidzkim otoczył policję szczelnym kordonem i zagroził jej życiu:



A z nieocenionej TVN dowiedzieliśmy się, że „Bóg, honor i ojczyzna” to:

 

„Widziałem naziola”, to również z tytuby. Jeśli ktoś wytrwał do tej pory, to niech wytrwa do końca, warto.




To by było. 
Zaś stacji TVN gratuluję pojętnych, inteligentnych, wiernych, wychodzących naprzeciwko oczekiwaniom of his master`s voice pracowników.




czwartek, 17 listopada 2011

Europa jubilans



Ponoć nikt jeszcze nie wpadł na to, co autor chciał tak naprawdę przez swój obraz powiedzieć. Tytuł odnosi się do głównej postaci. Młoda niewiasta w zawadiackiej pozie jest pokojówką, na co wskazuje ewidentnie jej ubiór. Rozradowana mina wskazuje zaś na – no właśnie, na co?
Dziewczyna sportretowana została na tle orientalnych bibelotów, majolikowych posążków, między japońską zbroją i chińskim smokiem. Odebrała palmę pierwszeństwa dużemu, złotemu Buddzie, który  stał się zaledwie tłem dla jej wesołości. Rozsiadła się wygodnie na kanapie, z jedną ręką opartą na biodrze i się śmieje. Jak na pokojówkę, hmm, mało profesjonalne. Co prawda ponoć są pokojówki i pokojówki, ale żeby po skończonym odkurzaniu cennej kolekcji japońszczyzny tak się zachowywać?
Ale, ale – pokojówka nazywa się Europa. Europa, która nic sobie nie robi z symboli wiekowych kultur, bo ignorantką jest? Czy ma je po prostu świadomie w tzw. głębokim poważaniu? Czy kpi sobie w żywe oczy z właściciela zbiorów, niepoważnego chłopca, który bawi się ciągle żołnierzykami zamiast uczciwie pracować na chleb „tymi ręcami”?
Autorem płótna jest Józef Mehoffer, jeden z tych krakowskich malarzy, do których mam olbrzymi sentyment, coś na granicy czułości i zakochania. Lubię krakowski dom, w którym mieszkał i malował. Żal mi, że ogród przydomowy został ostatnio trochę za bardzo uporządkowany i wcale nie przypomina ogrodu z jego obrazów. A propos ogrodu – Mehoffer to nie tylko tajemniczy „Dziwny ogród” i witraże oraz polichromie w krakowskich kościołach. To także soczyste, zjawiskowe „Cynie”, seria arcy-świetnych portretów Jadwigi Mehofferowej, cały jego cykl paryski. Wielka szkoda, że tych wspaniałych obrazów nie można zobaczyć razem „do kupy” w jednym miejscu – i to miejscu do tego najbardziej właściwym: w Domu Mehoffera w Krakowie.
Aby zakończyć Europą – Europa na stałe śmieje się we Lwowie, w jednej z tamtejszych galerii. Czasami podróżuje i dzięki temu wymieniłyśmy porozumiewawcze spojrzenia na dużej wystawie Mehoffera (merci, Musee d`Orsay!) w Paryżu w 2004 roku. W Polsce była chyba rok temu. „Cynie” na stałe są ozdobą Muzeum Narodowego w Warszawie, podobnie jak „Dziwny ogród”. I tak dalej, i tak dalej…