niedziela, 29 lipca 2012

Stary


Stary

Przyniósł z szopy skrzynkę z narzędziami. Porozkładał je metodycznie i równo, jedno koło drugiego, na rozłożonej na ziemi starej szmacie. Młotek, strug, piłka ręczna, śrubokręt, pilnik, dłuto. Jako pierwszy pod ciosy młotka i piły poszedł stół z jadalni. Ten ciężki, dębowy, który pamiętał odległe czasy gwarnych obiadów codziennych, wigilijnych kolacji przy choince i śniadań wokół wielkanocnego koszyczka. Najpierw oddzielił od blatu toczone nogi i odrzucił na bok. Spod ostrza struga razem z bejcą czmychały okrągłe blizny po czajnikach, rondelkach i wazach. Deski blatu pojaśniały, wybielały. Wygładził nierówności papierem ściernym i poszedł do sypialni. Opróżnił łóżko z materaca i pościeli. Zmęczył się, przenosząc je na podwórko. Był to ciężki, modrzewiowy mebel. I była to jedna trzecia jego dorosłego życia - w tym łóżku kochał, chorował, śnił.  W tym łóżku urodził się jego syn. Takich solidnych sprzętów z porządnego drewna już dziś nikt nie robi. Jego długie deski miały tę dodatkową zaletę, że nie wymagały wielu łączeń.

Od lat mieszkał sam, w zaniedbanym domu na przedmieściu niedużego, prowincjonalnego miasta. W przylegającym do domu ogrodzie uprawiał rozmaite odmiany roślin. Warzywa, kwiaty, zioła – posłuszne jego rękom i sercu - wszystko to rodziło zdrowe, dorodne owoce. Tak było za życia żony, do której mawiał, że jest najdoskonalszym i najcenniejszym dziełem natury. Przemierzali razem jej przykrótką egzystencję jak ten ogród, pielęgnując z jednakowym oddaniem róże i marchewki. Gdy odeszła, a było to dawno temu, ogród zaczął zarastać - zapomniany i opuszczony. Dzieci poszły w świat, przestały mieć dla niego czas, zapomniały go odwiedzać i, co najgorsze, opuściła je dusza. Rodzinne miasteczko się dla nich skurczyło; przeszkadzała im jego oswojona powolność, przewidywalne uporządkowanie i pozorny bezwład. Wkrótce one same uładziły swoje życie, wpisując je w rutynę i niepostrzeżenie dla samych siebie postarzały się. Urodziły im się ich własne dzieci i nawet te,  bez zastanowienia, myślały o rzadko widywanym dziadku: ten stary dziwak.

Duży, masywny kredens, odziedziczony po rodzicach żony, rozebrał na mniejsze kawałki w domu – nie dałby rady wynieść go w całości sam na podwórko. Drżały mu ręce, gdy wykręcał zawiasy  przeszklonych drzwiczek jego górnej części. Przypomniał sobie, z jakim zachwytem wpatrywały się w witrażowe desenie kredensu jego dzieci, gdy zapadał letni zmrok. Ich spojrzenia, jak zaczarowane, śledziły drogę wędrującego po szkle słońca. Wielokolorowe światło pieściło im półotwarte buzie, a potem rozpraszało się na przeciwległej, białej ścianie. Mawiały wtedy, że jest ciekawiej niż w kinie. Odłożył ostrożnie nieprzydatne, górne drzwiczki obok kręconych nóg dębowego stołu. Ze zdjęciem dolnych drzwi poradził sobie dość szybko, ale stalowe zawiasy stawiały opór i nie chciały opuścić drewna skrzydeł, w których były osadzone przez wiele lat. Wziął dłuto i młotek. Twarde drewno jęczało ale nie chciało poddać się operacji. Przy kolejnym uderzeniu młotek ześliznął się z dłuta i uderzył go w kciuk. Nie czuł bólu, tylko patrzył bezradnie, jak jego dłoń sinieje i puchnie.

Męczył go telefon, nudziła telewizja, nie ciekawiły okoliczne sensacje. W miasteczku mało kto się nim interesował. Czasem jeszcze tylko ktoś z sąsiedztwa, kiedy zawodzili lekarze albo brakowało pieniędzy na lekarstwa, przychodził do Starego po poradę i zioła. Bo Stary znał się na roślinach. Niegdyś mówił, że wyssał ten dar z mlekiem matki. Wiedzę zaś, której mu matka nie dała, chłonął czytając i eksperymentując. Na przechadzki do lasu czy na łąkę zabierał zawsze stary Klucz Rostafińskiego o kremowych kartkach. Znał receptury ojca Klimuszki, stosował się do porad Hildegardy z Bingen. Od wiosny do późnej jesieni chodził boso o świcie po rosie, co według świętej Hildegardy dobrze wpływa na odporność i reumatyzm. Prawie nigdy nie chorował - nie wiedzieć, czy z powodu rodzicielskich genów, czy z powodu przestrzegania zaleceń swoich mistrzów. Był już wiekowy - tak sędziwy, że mógł spotkać swych bliskich przyjaciół jedynie na pobliskim cmentarzu.

Obwiązał rękę ciasno kawałkiem bandaża i wrócił do pracy. Plecy kredensu były zrobione z dykty. Odrzucił je niecierpliwie  na rosnący stos bezużytecznych kawałków. Wiekowe półki, pamiętające całe pokolenia zastaw stołowych, były trochę wygięte, ale mięsiste. Nie wymagały heblowania, wystarczyło kilka minut, żeby zedrzeć papierem ściernym resztki łuszczącej się farby. Dół kredensu okazał się równie cenny. Jego blat z wiśniowego drewna poddawał się obróbce bez oporów. Drzwiczki, zrobione z jednolitych desek, nie nosiły śladów korników i po usunięciu politury wyglądały czysto, porządnie. Bardzo dokładnie przejrzał jeszcze raz wszystkie deski i deseczki, aby mieć pewność, że nie ma w nich już żadnych śrub, gwoździ i metalowych złączek. Gdy skończył, wziął się do strugania drewnianych kołków. Posłużyły mu do tego drobne, najpierw niechętnie odrzucane kawałki drewna, które jakby uradowane, że też się na coś przydadzą, pozwalały się rzeźbić i wygładzać bez sprzeciwu jego obolałym, żylastym  dłoniom. Gdy przyszedł wieczór, poczuł się zbyt zmęczony i samotny, żeby cokolwiek przełknąć. Położył się na kanapie w stołowym i pragnął zasnąć długim, przyjaznym snem. Rano nie wiedział, czy ślady zacieków na suficie mu się śniły, czy spędził całą noc wpatrując się w nie.

Miał własną wizję przechodzenia do drugiego życia, które cywilizacja nazywa śmiercią. Był z nią dobrze zaznajomiony. Tylu ludzi umarło mu na rękach - takich, którym nikt już nie mógł pomóc, nawet on sam. Swoją własną śmierć, swoje własne drugie życie postanowił oswajać, tak jak oswaja się dzikie zwierzę. Bez zbytniej nadziei na powodzenie, ale z wiarą, że w obliczu nieodgadnionego-nieuchronnego, stać będzie mógł wyprostowany, jak przed równym sobie, patrząc w oczy bez strachu.
Umierając na dużym, modrzewiowym łożu, jego żona wyznała, że boi się zostać pochowana żywcem. Prosiła, żeby odwlekł jak najdłużej pochówek, aż będzie mieć pewność, iż jej ciało nie odpowiada na żadne zewnętrzne bodźce. Czekał zatem dwa tygodnie, paląc u jej wezgłowia pachnące suszki, aż dom przesiąkł wonią mieszanki nagietków, macierzanki i rozkładającego się ciała. Na cmentarzu nie płakał i z nikim nie rozmawiał, czego nie mogły mu wybaczyć jego dzieci. Wyjechały zaraz po pogrzebie, śpiesząc do swoich spraw, do dorastających dzieci, których przez delikatność nie przywiozły na pogrzeb babki. A on tylko schudł jeszcze bardziej, dziwnie wyprostował a jego ostry nos przybrał wręcz krogulczy, drapieżny kształt. Sąsiedzi przestali mu się kłaniać a on przestał ich dostrzegać. Co miał komu tłumaczyć - on, ten stary dziwak. Czy jest dziwactwem, gdy ktoś odwraca się do świata, gdy sam świat się do niego odwrócił?  Zresztą jego świat już nie istniał.
Teraz mógł przystąpić do najważniejszej części dzieła. Nie znał się na stolarce  i zespalanie kołkami desek w jedną całość zabrało mu więcej godzin, niż przewidywał. Wkrótce przestał liczył czas  - przecież i tak nie wiedział, ile mu go zostało. Pracował w skupieniu, nie jedząc, popijał jedynie ziołowe herbatki z czarnego bzu i mięty. Przycinał ręczną piłą drewniane elementy, dłutem i wiertłem wgryzał się w ich miąższ, żłobiąc w nim wąskie, krótkie korytarze. Nie używał kleju, zespalał deski kołkami siłą swych sparciałych mięśni.  Jeszcze gdy gromadził potrzebne mu narzędzia, natrafił w szopie na pokryty pajęczyną zapomnienia krąg wosku, który dostał w podarunku od swego przyjaciela-pszczelarza. Od razu pomyślał, że zabierze tę materię ze sobą w podróż. Podgrzewał w dużym garnku wodę, wkładał do niego mniejszy garnek z rozdrobnionymi kawałkami tej pszczelej wydzieliny i cierpliwie wcierał półpłynne złoto w drewno, aż uzyskało piękną, miodową barwę i zapach letniej, wieczornej łąki. Myślał wtedy z wdzięcznością o swoim nieżyjącym przyjacielu.  Miał pewność, że gdy przyjdzie czas, całość podda się pożarowi bez oporów, z ufnością i wdzięcznością. Marzył z uśmiechem o trzaskających płomykach, które we właściwej chwili spowodują konsumpcję drewnianych tkanek. A potem z sekundy na sekundę przybierać będą na sile, ogarniając ogniem całą arkę i dokonają ostatecznej dematerializacji jego ziemskiego bytu. Spał teraz w swoim nowym łóżku ze szlachetnego, prawdziwego drewna. Nie było w nim  ani jednego żelaznego elementu, żadnych chemicznych dodatków. Było na miarę,  trochę łaciate - bo niejednolite, nie było chyba piękne  - ale podobało się jemu. Nie było ani za duże, ani za małe - mieścił się w nim razem ze swoimi wspomnieniami i tęsknotami. Używał odtąd wyłącznie pościeli zdobionej ręcznymi koronkami i haftami przez żonę. Pieścił atłas, jak niegdyś pieścił jej ciało i czuł się wtedy znów prawie szczęśliwy. Przestał mieć kłopoty z zasypianiem, wonny sen przychodził sam, nienawoływany, niezapraszany, bogaty w zaskakujące wizje i nieoczekiwane spotkania. Pokochał noc i samotność.

Chodził w dalszym ciągu po polach i łąkach, niezależnie od pory roku ubrany w zniszczoną, tę samą od lat kurtkę przeciwdeszczową i staromodną, tweedową czapkę z małym rondem. Z kieszeni wystawał mu Klucz Rostafińskiego – nosił go tylko z przyzwyczajenia, znał przecież łąkę na pamięć. Zbierał rośliny, nie wiedzieć dla kogo i rozmyślał, sam Bóg jeden wie o czym. A Bóg do niego mówił - o jego żonie, o Hildegardzie, o zastępach troskliwych aniołów, o strachu. I wcale nie miał mu za złe ani tych jego dziwnych, pachnących miodem nocy, ani tych wszystkich hojnych, choć już bezproduktywnych krzyżyków, które nosił na karku.

Któregoś dnia, poszedł na cmentarz porozmawiać z żoną. Robił to od jej śmierci codziennie. Ponieważ było lato, zaniósł jej ciche, polne kwiaty. Ponieważ dla niego umarła dopiero wczoraj,  złożył na jej grobie głośne słowa tęsknoty. Przyklęknął, aby położyć bukiet na ziemi i poczuł uderzenie gorąca a świat zatańczył mu pod stopami. Gdy dozorca cmentarza znalazł go pod wieczór, leżącego na wznak, Stary uśmiechał się.

Dwa dni później w miasteczku pojawili się syn i córka Starego. Syn był wysoki i łysiejący. Mimo krępej sylwetki, miał szczupłą twarz i ostry nos ojca. Córka miała jego bladozielone oczy i ciemne włosy po matce. Gdy wchodzili do domu, tu i ówdzie przyczajone wspomnienia krzyczały coś do nich w swoim dziecinnym języku, ale oni ich nie słyszeli. Dostrzegli natomiast obfitość chwastów w ogrodzie i ogołocone z mebli pokoje. Wymienili znaczące spojrzenia na widok leżącej na środku sypialni wyłożonej białą, haftowaną  pościelą, nieporadnie skleconej trumny. Narada była krótka - będą nocować w hotelu. Nazajutrz udali się do miasteczka dopełnić ostatnich formalności.

Starego pochowano obok jego żony, w nowej, obitej niebieską materią i błyszczącej świeżym lakierem trumnie, z malowanymi na złoto, metalowymi uchwytami.

Płomyki zniczy, które zapalono na jego grobie nie były w stanie przedrzeć się przez świeżo ubitą ziemię.







poniedziałek, 23 lipca 2012

Igły

Igły

Przebudził ją ostrym szarpnięciem jej własny lęk. Ocknęła się z ulgą, że udało się jej nie zapamiętać na szczęście niczego. Rozedrgana przebłyskiem niezapamiętanego snu, a jednocześnie otumaniona spływającym z nieba żarem, spojrzała na ze­garek. Drzemała na skraju polany zaledwie kilka minut, ale to wystarczyło, żeby słonce w swoim rytmicznym marszu dosięgło ją swymi promieniami.
Odwróciła twarz w stronę słońca - święciło ostro, zapamiętale, jak gdyby chciało ją oślepić. Cofnęła głowę i zamknęła oczy, ale jeszcze przez kilka sekund przez opuszczone po­wieki widziała rozszczepione, jaskrawe płomienie. Gdy po jej twarzy przesunął się delikatny cień przepływających po niebie pierzastych, mlecznych obłoków, otworzyła oczy i właśnie wtedy zobaczyła tę dziewczynę, a może właściwie kobietę, później już sama nie wiedziała jak o niej myśleć.
Ta kobieta-dziewczyna wyszła zza zakrętu, za którym chwilę przedtem zniknął starszy pan. Była wysoka i szczupła, choć mocnej budowy ciała. Jej długie, zebrane na karku w luźny węzeł włosy, były zupełnie siwe - gdzieniegdzie tylko było widać czarną nić. Mocno pobrużdżone czoło i pomarszczona wokół oczu skóra kłóciły się z krągłymi jak u dziecka policzkami. Ubrana w ciemną, gładką i długą suk­nię, zmierzała w stronę polany. Była bosa, przez co widać było wyraźnie jej artretyczne stopy, pokryte gęstą siecią grubych, sino-granatowych żył, ale mimo to szła krokiem szybkim i pewnym. Niosła przed sobą nieduże, jasne zawiniątko. Gdy znalazła się na środku polany, opadła lekko na kolana i delikatnie położyła swój pakunek na trawie. Klęczała tak wyprostowana, z głową zwróconą ku słońcu kilka chwil, jak gdyby po­chłonięta w modlitwie albo medytacji. A może po prostu cieszyła się słonecznym ciepłem i światłem, albo przypatrywała się szybu­jącemu nisko po niebie dużemu, ciemno upierzonemu ptakowi.  Nagle odwróciła się za siebie - jej spojrzenie było wyniosłe, wręcz władcze - podniosła się zwinnie z klęczek i zniknęła w alei prowadzącej do parkowej bramy.
Nigdy nie dowiedziała się, kim była ta kobieta i czemu zostawiła je w parku. Płakało, bardzo cicho, ale płakało. Leżało prawie nieruchomo, falowało leciutko kołysane swoim własnym, malutkim płaczem. Gdyby nie to, można by pomyśleć, że nie ma w nim życia. Podeszła blisko i pochyliła się nad nim - wydało jej się, że przestało płakać, ale ono tylko przymknęło oczy i pojękiwało dalej. Jak gdyby nie chciało widzieć, że ktoś na nie patrzy. Było całe pomarszczone, jakby się dopiero co urodziło. Na jego malutkiej twarzy nie było strachu, ale wydało jej się, że płacze przypominając sobie coś złego. A przecież takie małe nie maja jesz­cze świadomości tego, co było. Takie małe nie mają pamięci, przemknęło jej przez głowę. Takie małe, że nawet ich strach jest jeszcze nieukształto­wany, niedorosły.
Podniosła je z trawnika. Nie wyciągało do niej rąk, nie opierało się. Było leciutkie, leciusieńkie. Wszystko w nim i wszystko, co było związane z jego małym, cichutko roztrzęsionym byciem, wydało się jej leciutkie. Nieznośnie lekki miało też oddech. Gdy wzięła je na ręce, zobaczyła jak całe jest zaślinione. Ślina wylewała mu się kącikami ust, spływała dwoma korytkami na szyję, żłobiąc na brodzie błyszczące koleiny. Zobaczyła to dopiero z bliska, podniósłszy je do góry - złapała je pod pachami, nie czując wcale jego ciężaru. Obróciła je plecami do słońca - tak, aby ostre światło nie mogło dotykać jego twarzy. Wtedy właśnie zobaczyła, jakie jest zaślinione i że co chwilę wysuwa język. Język był sino-czerwony. Pomyślała, że tak wygląda szkarłat. Albo amarant. A może purpura.
Zawstydziła się i położyła je sobie na kolanach. Patrzyło w jej stronę, ale nie wiedziała czy ją widzi, czy patrzy na nią. Przestało się bać, czuła to.  Nie wiedziała, czy ono wyczuło jej strach, a ona przecież bała się i to bardzo. No ale co miała zrobić, gdy tamta położyła je na trawniku i poszła sobie? Poszła sobie, zniknęła, rozpłynęła się w po­wietrzu. Zostało ono, z krwisto-czerwonym językiem na brodzie. A poza nią nie było w tej chwili w parku nikogo. Wyciągnęła z kieszeni chusteczkę i wytarła mu buzię. Gdy jej palce prześliznęły się niechcący po tym nieszczęsnym języku - zatchnęło się a ona poczuła ukłucie. Coś ukłuło ją w palec - jego język ukłuł ją w palec a ono zakwiliło. Dotknęła go nieśmiało, choć bez odrazy - poczuła, że z języka wystaje mu coś cienkiego i ostrego. Coś jakby igły, kolce czy żądła wystawały gęsto z jego języka, jeden przy dru­gim. Pomyślała sobie, że gdyby nawet chciała, to nie mogłaby tego wszystkiego wymyśleć, ani wyśnić. Nie zastanawiając się nad tym, co robi, zaczęła delikatnie wyjmować mu igły - pozwalało jej na to, nie chowało języka. Gdy tylko wyjmowała jedne, prawie natychmiast z tego samego miejsca wychodziły kolejne i następne. Pomyślała, że nigdy nie da rady usunąć ich wszystkich, że to się nigdy nie skończy. W półsekundowej beznadziei opadły jej bezwolnie ręce, a ono w ciągu tej samej pół-sekundy zaszlochało, zafalowało, poczerwieniało i zaraz zbladło. Ze zdwojoną determi­nacją zaczęła znów wyciągać z jego półotwartej, bezzębnej buzi kolce i igły. Myślała, to straszne, że to się jej nie śni, że to nie jest sen. Ze snu mogłaby się po prostu obudzić, jak to się już jej zdarzało tyle razy. Obudzić sie ze świadomością, że właśnie się obudziła i nie zapamiętać niczego, żadnego szczegółu.
Gdy pomyślała słowo “sen”, zdała sobie sprawę, że coś podobnego się jej przyśniło za­ledwie kilkanaście minut wcześniej, gdy rozleniwiona popołudniowym upałem zdrzem­nęła się w parku. Właśnie to jej się śniło. Śniło jej się, że z jej języka wyrastają os­tre igły. Gdy tylko wyciągała jedne, na ich miejscu pojawiały się następne. A przecież wyciągała, wyjmowała je z krwawiącego języka garściami. W tym śnie mijający ją ludzie rzucali w jej stronę dziwne, pierzchliwo -uspokajające spojrzenia, w których czaiła się podejrzliwość.
W pewnej chwili spostrzegła, że na miejscu świeżo wyjętych igieł nie pojawiają się już następne. Mała, pomarszczona twarzyczka, znieruchomiała do tej pory w obolałym skupieniu, zaczęła się odprężać i różowieć a ona odetchnęła głęboko, całymi płucami, całym ciałem i podniosła głowę w stronę mlecznego puchu, rozsypującego się gdzieś tam bardzo wysoko w powietrzu. Nagle na niebie zupełnie znikąd pojawił się znowu ten duży, ciemny ptak. Zatoczył nisko nad polaną kilka kręgów, wydało się jej, że jego nieruchome jak guziki czarne oczy przyglądają się jej badawczo. Dziecko rozciągnęło usta w coś na kształt uśmiechu. A może miał to być zalążek płaczu – nigdy nie miała się już o tym dowiedzieć. Poczuła jak jakiś długi, wąski cień kładzie się na trawniku gdzie klęczała - bosonoga kobieta-dziewczyna w długiej sukni łagodnym, choć stanowczym ruchem, odebrała jej leżące na jej kolanach zawiniątko i zanim mogła zrobić cokolwiek, choćby się przestraszyć albo coś wykrzyknąć, kobieta-dziewczyna zniknęła wśród okwieconych krzewach.
Pomyślała, że znowu męczy ją jeden z tych jej uporczywych, wieloodcinkowych sennych majaków. Ta myśl ją uspokoiła na tyle, żeby spróbować regularnie oddychać, żeby coś zdecydować, zdecydować, że był to znowu ten sam torturujący ją od miesięcy koszmar i żeby z tym zdecydowaniem wstać, wrócić do domu, nalać do wanny chłodnej wody, zanurzyć się w niej, otrząsnąć, oczyścić.
Gdy oparła na ziemi rękę, żeby podnieść się z trawnika, poczuła nieprzyjemne, jak gdyby metalowe ukłucie – podniosła rękę na wysokość oczu i ujrzała kilka długich i cieniutkich igieł, które wbiły się jej pod naskórek. Akupunktura, akupresura, codziennie od 13-ej do 17-ej, pomyślała, nie wiedząc sama, dlaczego.





wtorek, 3 lipca 2012

Spotkanie


Spotkanie

Idzie śmiała i niepewna. Jej kroki wybijają na chodniku potrójny odgłos. Pierwszy jest dźwięczny i posuwisty. Dwa następne są głuche i wydłużone. Gdy pierwszy odgłos traci równowagę i spada w otchłań rynsztoku wzdłuż przejścia dla pieszych dwa pozostałe zamierają w wielokropku.
On kładzie rękę na jej ramieniu nie wiedząc co powiedzieć. Czerwieni się. Myśli jakie to szczęście że ona nie może zobaczyć jak on się czerwieni. Po czym czerwieni się jeszcze bardziej. Przechodzą przez ulicę razem i ona dziękuje mu ledwo rozkwitłym  pośpiesznym uśmiechem. Wtedy on zdejmuje swoją rękę z nastroszonego ramienia i wciska nagle zesztywniałe pięści do kieszeni kurtki.
Idzie dalej ale ogląda się za siebie bez przerwy. Tak po prostu. Jak gdyby nigdy nic.  Jak gdyby szukał w oddali kogoś spojrzeniem. Przed zakrętem zatrzymuje się wyciągając ręce z kieszeni i cofa potem wkłada je znów do kieszeni i  drepcze w miejscu. Ona idzie obserwując uważnie świat za pomocą oka białej laski. On przesuwa się niezdecydowanie  krok do przodu krok do tyłu. Pomógł jej przejść przez ulicę i myśli że powinien jej pomóc  przejść jeszcze wiele innych ulic. Otwiera szeroko oczy i chwiejnym krokiem  idzie dalej swoją drogą na oślep.