poniedziałek, 23 lipca 2012

Igły

Igły

Przebudził ją ostrym szarpnięciem jej własny lęk. Ocknęła się z ulgą, że udało się jej nie zapamiętać na szczęście niczego. Rozedrgana przebłyskiem niezapamiętanego snu, a jednocześnie otumaniona spływającym z nieba żarem, spojrzała na ze­garek. Drzemała na skraju polany zaledwie kilka minut, ale to wystarczyło, żeby słonce w swoim rytmicznym marszu dosięgło ją swymi promieniami.
Odwróciła twarz w stronę słońca - święciło ostro, zapamiętale, jak gdyby chciało ją oślepić. Cofnęła głowę i zamknęła oczy, ale jeszcze przez kilka sekund przez opuszczone po­wieki widziała rozszczepione, jaskrawe płomienie. Gdy po jej twarzy przesunął się delikatny cień przepływających po niebie pierzastych, mlecznych obłoków, otworzyła oczy i właśnie wtedy zobaczyła tę dziewczynę, a może właściwie kobietę, później już sama nie wiedziała jak o niej myśleć.
Ta kobieta-dziewczyna wyszła zza zakrętu, za którym chwilę przedtem zniknął starszy pan. Była wysoka i szczupła, choć mocnej budowy ciała. Jej długie, zebrane na karku w luźny węzeł włosy, były zupełnie siwe - gdzieniegdzie tylko było widać czarną nić. Mocno pobrużdżone czoło i pomarszczona wokół oczu skóra kłóciły się z krągłymi jak u dziecka policzkami. Ubrana w ciemną, gładką i długą suk­nię, zmierzała w stronę polany. Była bosa, przez co widać było wyraźnie jej artretyczne stopy, pokryte gęstą siecią grubych, sino-granatowych żył, ale mimo to szła krokiem szybkim i pewnym. Niosła przed sobą nieduże, jasne zawiniątko. Gdy znalazła się na środku polany, opadła lekko na kolana i delikatnie położyła swój pakunek na trawie. Klęczała tak wyprostowana, z głową zwróconą ku słońcu kilka chwil, jak gdyby po­chłonięta w modlitwie albo medytacji. A może po prostu cieszyła się słonecznym ciepłem i światłem, albo przypatrywała się szybu­jącemu nisko po niebie dużemu, ciemno upierzonemu ptakowi.  Nagle odwróciła się za siebie - jej spojrzenie było wyniosłe, wręcz władcze - podniosła się zwinnie z klęczek i zniknęła w alei prowadzącej do parkowej bramy.
Nigdy nie dowiedziała się, kim była ta kobieta i czemu zostawiła je w parku. Płakało, bardzo cicho, ale płakało. Leżało prawie nieruchomo, falowało leciutko kołysane swoim własnym, malutkim płaczem. Gdyby nie to, można by pomyśleć, że nie ma w nim życia. Podeszła blisko i pochyliła się nad nim - wydało jej się, że przestało płakać, ale ono tylko przymknęło oczy i pojękiwało dalej. Jak gdyby nie chciało widzieć, że ktoś na nie patrzy. Było całe pomarszczone, jakby się dopiero co urodziło. Na jego malutkiej twarzy nie było strachu, ale wydało jej się, że płacze przypominając sobie coś złego. A przecież takie małe nie maja jesz­cze świadomości tego, co było. Takie małe nie mają pamięci, przemknęło jej przez głowę. Takie małe, że nawet ich strach jest jeszcze nieukształto­wany, niedorosły.
Podniosła je z trawnika. Nie wyciągało do niej rąk, nie opierało się. Było leciutkie, leciusieńkie. Wszystko w nim i wszystko, co było związane z jego małym, cichutko roztrzęsionym byciem, wydało się jej leciutkie. Nieznośnie lekki miało też oddech. Gdy wzięła je na ręce, zobaczyła jak całe jest zaślinione. Ślina wylewała mu się kącikami ust, spływała dwoma korytkami na szyję, żłobiąc na brodzie błyszczące koleiny. Zobaczyła to dopiero z bliska, podniósłszy je do góry - złapała je pod pachami, nie czując wcale jego ciężaru. Obróciła je plecami do słońca - tak, aby ostre światło nie mogło dotykać jego twarzy. Wtedy właśnie zobaczyła, jakie jest zaślinione i że co chwilę wysuwa język. Język był sino-czerwony. Pomyślała, że tak wygląda szkarłat. Albo amarant. A może purpura.
Zawstydziła się i położyła je sobie na kolanach. Patrzyło w jej stronę, ale nie wiedziała czy ją widzi, czy patrzy na nią. Przestało się bać, czuła to.  Nie wiedziała, czy ono wyczuło jej strach, a ona przecież bała się i to bardzo. No ale co miała zrobić, gdy tamta położyła je na trawniku i poszła sobie? Poszła sobie, zniknęła, rozpłynęła się w po­wietrzu. Zostało ono, z krwisto-czerwonym językiem na brodzie. A poza nią nie było w tej chwili w parku nikogo. Wyciągnęła z kieszeni chusteczkę i wytarła mu buzię. Gdy jej palce prześliznęły się niechcący po tym nieszczęsnym języku - zatchnęło się a ona poczuła ukłucie. Coś ukłuło ją w palec - jego język ukłuł ją w palec a ono zakwiliło. Dotknęła go nieśmiało, choć bez odrazy - poczuła, że z języka wystaje mu coś cienkiego i ostrego. Coś jakby igły, kolce czy żądła wystawały gęsto z jego języka, jeden przy dru­gim. Pomyślała sobie, że gdyby nawet chciała, to nie mogłaby tego wszystkiego wymyśleć, ani wyśnić. Nie zastanawiając się nad tym, co robi, zaczęła delikatnie wyjmować mu igły - pozwalało jej na to, nie chowało języka. Gdy tylko wyjmowała jedne, prawie natychmiast z tego samego miejsca wychodziły kolejne i następne. Pomyślała, że nigdy nie da rady usunąć ich wszystkich, że to się nigdy nie skończy. W półsekundowej beznadziei opadły jej bezwolnie ręce, a ono w ciągu tej samej pół-sekundy zaszlochało, zafalowało, poczerwieniało i zaraz zbladło. Ze zdwojoną determi­nacją zaczęła znów wyciągać z jego półotwartej, bezzębnej buzi kolce i igły. Myślała, to straszne, że to się jej nie śni, że to nie jest sen. Ze snu mogłaby się po prostu obudzić, jak to się już jej zdarzało tyle razy. Obudzić sie ze świadomością, że właśnie się obudziła i nie zapamiętać niczego, żadnego szczegółu.
Gdy pomyślała słowo “sen”, zdała sobie sprawę, że coś podobnego się jej przyśniło za­ledwie kilkanaście minut wcześniej, gdy rozleniwiona popołudniowym upałem zdrzem­nęła się w parku. Właśnie to jej się śniło. Śniło jej się, że z jej języka wyrastają os­tre igły. Gdy tylko wyciągała jedne, na ich miejscu pojawiały się następne. A przecież wyciągała, wyjmowała je z krwawiącego języka garściami. W tym śnie mijający ją ludzie rzucali w jej stronę dziwne, pierzchliwo -uspokajające spojrzenia, w których czaiła się podejrzliwość.
W pewnej chwili spostrzegła, że na miejscu świeżo wyjętych igieł nie pojawiają się już następne. Mała, pomarszczona twarzyczka, znieruchomiała do tej pory w obolałym skupieniu, zaczęła się odprężać i różowieć a ona odetchnęła głęboko, całymi płucami, całym ciałem i podniosła głowę w stronę mlecznego puchu, rozsypującego się gdzieś tam bardzo wysoko w powietrzu. Nagle na niebie zupełnie znikąd pojawił się znowu ten duży, ciemny ptak. Zatoczył nisko nad polaną kilka kręgów, wydało się jej, że jego nieruchome jak guziki czarne oczy przyglądają się jej badawczo. Dziecko rozciągnęło usta w coś na kształt uśmiechu. A może miał to być zalążek płaczu – nigdy nie miała się już o tym dowiedzieć. Poczuła jak jakiś długi, wąski cień kładzie się na trawniku gdzie klęczała - bosonoga kobieta-dziewczyna w długiej sukni łagodnym, choć stanowczym ruchem, odebrała jej leżące na jej kolanach zawiniątko i zanim mogła zrobić cokolwiek, choćby się przestraszyć albo coś wykrzyknąć, kobieta-dziewczyna zniknęła wśród okwieconych krzewach.
Pomyślała, że znowu męczy ją jeden z tych jej uporczywych, wieloodcinkowych sennych majaków. Ta myśl ją uspokoiła na tyle, żeby spróbować regularnie oddychać, żeby coś zdecydować, zdecydować, że był to znowu ten sam torturujący ją od miesięcy koszmar i żeby z tym zdecydowaniem wstać, wrócić do domu, nalać do wanny chłodnej wody, zanurzyć się w niej, otrząsnąć, oczyścić.
Gdy oparła na ziemi rękę, żeby podnieść się z trawnika, poczuła nieprzyjemne, jak gdyby metalowe ukłucie – podniosła rękę na wysokość oczu i ujrzała kilka długich i cieniutkich igieł, które wbiły się jej pod naskórek. Akupunktura, akupresura, codziennie od 13-ej do 17-ej, pomyślała, nie wiedząc sama, dlaczego.





2 komentarze:

  1. Niesamowita symbolika w tym śnie.

    OdpowiedzUsuń
  2. Symbolika nie do ogarnięcia na pierwszy rzut myśli. Ale jak to jest przedstawione! Ata naprawdę ŚWIETNIE pisze.

    Przemysław Zawadzki

    OdpowiedzUsuń