Angielszczyzna pożarła media, reklamę i
kulturę, przeżarła życie codzienne w jego wielu aspektach, strawiła
informatykę. Niewielu to dostrzegło. I niewielu to dziwi. Muszę wyznać,
że mnie i dziwi i bulwersuje.
Informatykę potraktuję łagodnie: język
angielski ułatwia niebywale porozumienie się speców od pisania
programów, konstruktorów oraz zwykłych użytkowników komputerów i
internetu. Natomiast uległość pozostałych dziedzin, które wspomniałam
budzi we mnie całą moc pytań, na które nikt nie jest w stanie dać mi
odpowiedzi. No bo przecież wzruszenie ramionami czy rzucenie: „bo tak
jest” albo w najlepszym wypadku, że „język ewoluuje” – żadnym
racjonalnym wytłumaczeniem nie jest.
Dlaczego deweloperzy (sic!) oferują
APARTAMENTY? Nawet jeśli w ich mniemaniu jest to mieszkanie większe
(hmm) od innych, ładniej wykończone od innych, itepe itede, apartament w
języku angielskim zawsze oznaczać będzie mieszkanie. Może jeszcze
oznaczać wyjątkowej urody i ceny pokój lub kilka połączonych ze sobą
pokoi w wielogwiazdkowym hotelu. Ale nic bardziej zabawnego, niż
ogłoszenia typu: „luksusowy apartament 30 m2 gdzieś tam a tam”. Chyba
lubimy dawać się nabijać w butelkę… No i ten DEWELOPER chyba czuł się
niedowartościowany w nieodległych przecież czasach, gdy był inwestorem…
Dlaczego mam chodzić na zakupy do sklepu
oklejonego afiszami „SALE”? Czy sklep z owym napisem jest lepszym
sklepem, niż taki, który na witrynie tego napisu nie ma? A może to
znaczy, że w sklepie bez „sale” rozdają towary albo wręcz odwrotnie – je
nam zabierają?
Dlaczego mam „APLIKOWAĆ” – i to w
polskiej firmie – żeby starać się o pracę? Dlaczego nie mogę złożyć po
prostu podania? Czy angielski nobilituje tego, który daje pracę? Czy
tego, który się o nią dobija?
Dlaczego w czasie rzeczonych starań mam
złożyć „SIWI” a nie życiorys? Tak, tak – wiem, że to ostatnie pochodzi
od łacińskiego sformułowania curriculum vitae. Czyli przychodził taki
Minoriusz, z zawodu cieśla, do Maiorusa, właściciela prężnie
rozwijającej się firmy budowlanej – pardon, deweloperskiej – i, nerwowo
przestępując z nogi na nogę, pytał: „heloł, eni dżob for mi?” Na co
Maiorus zbywał go grzecznie tymi słowy: „bring mi jor siwi.” Jeśli był w
dobrym humorze, dorzucał jeszcze: „pliiz”…
O ile rozumiem anglofoniczne wymawianie
nazw własnych firm (np. BiPi), to przyznam, że „sidi” i „diwidi” budzą
we mnie nawet nie tyle niechęć, co odrazę. Żaden Francuz nie skalałby
swego języka tymi dźwiękami. Przecież Francuz nie gęsi a swój język ma –
powie zatem, zgodnie ze swoimi zasadami literowania – „sede” i
„dewede”. I dlatego, gdy z uporem maniaka w sklepie muzycznym-filmowym
proszę o „cede” lub „defaude” takiego a takiego, narażam się na szybkie,
acz gruntowne oględziny mojej osoby przez sprzedawcę. Kosmitka? Moher?
Wiocha? Trudno, niech sobie popatrzy. A wieś lubię.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz