wtorek, 15 listopada 2011

Bulwersacja na temat angielszczyzny

Angielszczyzna pożarła media, reklamę i kulturę, przeżarła życie codzienne w jego wielu aspektach, strawiła informatykę. Niewielu to dostrzegło. I niewielu to dziwi. Muszę wyznać, że mnie i dziwi i bulwersuje.
Informatykę potraktuję łagodnie: język angielski ułatwia niebywale porozumienie się speców od pisania programów, konstruktorów oraz zwykłych użytkowników komputerów i internetu. Natomiast uległość pozostałych dziedzin, które wspomniałam  budzi we mnie całą moc pytań, na które nikt nie jest w stanie dać mi odpowiedzi. No bo przecież wzruszenie ramionami czy rzucenie: „bo tak jest” albo w najlepszym wypadku, że „język ewoluuje” – żadnym racjonalnym wytłumaczeniem nie jest.
Dlaczego deweloperzy (sic!) oferują APARTAMENTY? Nawet jeśli w ich mniemaniu jest to mieszkanie większe (hmm) od innych, ładniej wykończone od innych, itepe itede, apartament w języku angielskim zawsze oznaczać będzie mieszkanie. Może jeszcze oznaczać wyjątkowej urody i ceny pokój lub kilka połączonych ze sobą pokoi w wielogwiazdkowym hotelu. Ale nic bardziej zabawnego, niż ogłoszenia typu: „luksusowy apartament 30 m2 gdzieś tam a tam”. Chyba lubimy dawać się nabijać w butelkę… No i ten DEWELOPER chyba czuł się niedowartościowany w nieodległych przecież czasach, gdy był inwestorem…
Dlaczego mam chodzić na zakupy do sklepu oklejonego afiszami „SALE”? Czy sklep z owym napisem jest lepszym sklepem, niż taki, który na witrynie tego napisu nie ma? A może to znaczy, że w sklepie bez „sale” rozdają towary albo wręcz odwrotnie – je nam zabierają?
Dlaczego mam „APLIKOWAĆ” – i to w polskiej firmie – żeby starać się o pracę? Dlaczego nie mogę  złożyć po prostu podania? Czy angielski nobilituje tego, który daje pracę? Czy tego, który się o nią dobija?
Dlaczego w czasie rzeczonych starań mam złożyć „SIWI” a nie życiorys? Tak, tak – wiem, że to ostatnie pochodzi od łacińskiego sformułowania curriculum vitae. Czyli przychodził taki Minoriusz, z zawodu cieśla, do Maiorusa, właściciela prężnie rozwijającej się firmy budowlanej – pardon, deweloperskiej – i, nerwowo przestępując z nogi na nogę, pytał: „heloł, eni dżob for mi?” Na co Maiorus zbywał go grzecznie tymi słowy: „bring mi jor siwi.” Jeśli był w dobrym humorze, dorzucał jeszcze: „pliiz”…
O ile rozumiem anglofoniczne wymawianie nazw własnych firm (np. BiPi), to przyznam, że „sidi” i „diwidi” budzą we mnie nawet nie tyle niechęć, co odrazę. Żaden Francuz nie skalałby swego języka tymi dźwiękami. Przecież Francuz nie gęsi a swój język ma – powie zatem, zgodnie ze swoimi zasadami literowania – „sede” i „dewede”. I dlatego, gdy z uporem maniaka w sklepie muzycznym-filmowym proszę o „cede” lub „defaude” takiego a takiego, narażam się na szybkie, acz gruntowne oględziny mojej osoby przez sprzedawcę. Kosmitka? Moher? Wiocha? Trudno, niech sobie popatrzy. A wieś lubię.



 




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz