czwartek, 24 listopada 2011

Śpiewać każdy może?

Nie dane mi było niestety zobaczyć spektaklu Krystyny Jandy, który był niedawno pokazany w telewizji. Zaciekawiła mnie natomiast historia głównej bohaterki, która istniała naprawdę. W jej właśnie rolę wcieliła się perfekcyjnie (co oceniam  na podstawie zajawek i fragmentów z tytuby) pani Janda. Kilka dni temu wpadłam na ślad owej pani, zupełnie przypadkiem i, ucieszona znaleziskiem, zaczęłam się dokumentować. Pokrótce zatem – nawet jeśli znacie – to posłuchajcie.

Florence Foster Jenkins była Amerykanką (oczywiście wiemy rozumiemy, że to jeszcze nie profesja ;) oraz córką bogatego bankiera. Od dziecka marzyła o karierze śpiewaczki i o występach na scenie. Dążyła do tego drobnymi kroczkami ale z wielkim uporem. Najpierw, wbrew woli rodziców opuściła dom, utrzymując się z lekcji fortepianu. Mizerne było to utrzymanie i nie pozwalało jej na realizację szczytnego celu, który sobie obrała. Wyszła za mąż ale dość szybko wróciła, gdy okazało się, że jej mąż zupełnie nie podziela ani nie rozumie jej pasji. Po kolejnym okresie biedowania i po śmierci ojca, wróciła na łono rodzinnego domu. Mogła zacząć rozwijać skrzydła. A rozwinęła je na dobre w wieku lat sześćdziesięciu – gdy została zupełną sierotą po rodzicach, którzy mimo wcześniejszych obietnic, nie wyrzekli się jej finansowo.
„Te trochę grosza” pozwoliło jej na realizację SIEBIE. Sprawiła sobie młodego akompaniatora, który wpadł w sidła jej determinacji, pewności siebie i przekonania o własnej wyjątkowości. A wyjątkowa była… Jedyna taka…
Stać ją było od tej pory również na wynajmowanie sal koncertowych. Ludzie walili drzwiami i oknami na jej recitale: Mozart, Strauss, Bach, nie lękała się nikogo i niczego.
Przysłowiową wisienką na torcie, który sobie upiekła były nagrania studyjne (dzięki nim wiemy, jak „wyglądał” jej głos), a przede wszystkim słynny koncert w Carnegie Hall w październiku 1944 roku. Ma wtedy 76 lat.
Miesiąc później … umiera. Na zawał serca. Spowodowany zbyt dużym ciężarem  pozytywnych emocji – jak sądzą jedni? A może, jak sądzą inni,  po wielkim koncercie w tak ważnym miejscu zdała sobie sprawę, że stała się swego rodzaju  „kobietą z brodą”, na którą wali się do cyrku, żeby zaspokoić ciekawość i się obśmiać? W każdym bądź razie zapisuje się w historii muzyki – choć na pewno nie w taki sposób, jak by pragnęła -  gdyż uznana zostaje  … „najgorszą śpiewaczką świata”.
Rzeczywiście należy przyznać, że śpiewać nie umiała. Nawet chyba należy to głośno powiedzieć. I to nawet jeśli jest się samemu osobnikiem, któremu słoń na ucho nadepnął i to dotkliwie.
A może jednak przywykliśmy za bardzo do pewnych kanonów, którymi rządzi się belcanto? I czyż należy rzeczywiście wykluczyć, że Florence nie miała talentu? Przecież zjednuje sobie ona młodego pianistę, który najpierw nie wierzy, w to co słyszy, a z czasem zamienia się w niestrudzonego piewcę swojej chlebodawczyni. A ludzie, którzy przychodzą jej słuchać? Przecież nikt z nich nie klaskałby na bis, gdyby cierpiał katusze słuchając Florence. Ani patrząc na jej ponoć arcykomiczne „przebiory” i choreografie. A bisy zawsze miały miejsce. Skąd zatem ich fascynacja najgorszą śpiewaczką świata? Czy po ludzku uznali, że daje im ona najlepszy w życiu ubaw, taki po pachy  i, że nigdy więcej takiego zjawiska nie zobaczą? A może urzekła ich jej determinacja, jej potrzeba spełnienia marzeń, nawet za cenę ich nieskrywanych drwin i śmiechu?


Poniżej linka do najsłynniejszej arii  Królowej Nocy z „Czarodziejskiego fletu” W.A.Mozarta, w wykonaniu Florence Foster Jenkins.





 A tutaj linka do wykonania cudownej Lucii Popp, uznawanej za najlepszą interpretatorkę Królowej Nocy XX wieku.


 




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz