Florence Foster Jenkins była Amerykanką (oczywiście wiemy rozumiemy, że to jeszcze nie profesja
oraz córką bogatego bankiera. Od dziecka marzyła o karierze śpiewaczki
i o występach na scenie. Dążyła do tego drobnymi kroczkami ale z
wielkim uporem. Najpierw, wbrew woli rodziców opuściła dom, utrzymując
się z lekcji fortepianu. Mizerne było to utrzymanie i nie pozwalało jej
na realizację szczytnego celu, który sobie obrała. Wyszła za mąż ale
dość szybko wróciła, gdy okazało się, że jej mąż zupełnie nie podziela
ani nie rozumie jej pasji. Po kolejnym okresie biedowania i po śmierci
ojca, wróciła na łono rodzinnego domu. Mogła zacząć rozwijać skrzydła. A
rozwinęła je na dobre w wieku lat sześćdziesięciu – gdy została zupełną
sierotą po rodzicach, którzy mimo wcześniejszych obietnic, nie wyrzekli
się jej finansowo.
„Te
trochę grosza” pozwoliło jej na realizację SIEBIE. Sprawiła sobie
młodego akompaniatora, który wpadł w sidła jej determinacji, pewności
siebie i przekonania o własnej wyjątkowości. A wyjątkowa była… Jedyna
taka…
Stać
ją było od tej pory również na wynajmowanie sal koncertowych. Ludzie
walili drzwiami i oknami na jej recitale: Mozart, Strauss, Bach, nie
lękała się nikogo i niczego.
Przysłowiową
wisienką na torcie, który sobie upiekła były nagrania studyjne (dzięki
nim wiemy, jak „wyglądał” jej głos), a przede wszystkim słynny koncert w
Carnegie Hall w październiku 1944 roku. Ma wtedy 76 lat.
Miesiąc
później … umiera. Na zawał serca. Spowodowany zbyt dużym ciężarem
pozytywnych emocji – jak sądzą jedni? A może, jak sądzą inni, po
wielkim koncercie w tak ważnym miejscu zdała sobie sprawę, że stała się
swego rodzaju „kobietą z brodą”, na którą wali się do cyrku, żeby
zaspokoić ciekawość i się obśmiać? W każdym bądź razie zapisuje się w
historii muzyki – choć na pewno nie w taki sposób, jak by pragnęła -
gdyż uznana zostaje … „najgorszą śpiewaczką świata”.
Rzeczywiście
należy przyznać, że śpiewać nie umiała. Nawet chyba należy to głośno
powiedzieć. I to nawet jeśli jest się samemu osobnikiem, któremu słoń na
ucho nadepnął i to dotkliwie.
A
może jednak przywykliśmy za bardzo do pewnych kanonów, którymi rządzi
się belcanto? I czyż należy rzeczywiście wykluczyć, że Florence nie
miała talentu? Przecież zjednuje sobie ona młodego pianistę, który
najpierw nie wierzy, w to co słyszy, a z czasem zamienia się w
niestrudzonego piewcę swojej chlebodawczyni. A ludzie, którzy przychodzą
jej słuchać? Przecież nikt z nich nie klaskałby na bis, gdyby cierpiał
katusze słuchając Florence. Ani patrząc na jej ponoć arcykomiczne
„przebiory” i choreografie. A bisy zawsze miały miejsce. Skąd zatem ich
fascynacja najgorszą śpiewaczką świata? Czy po ludzku uznali, że daje im
ona najlepszy w życiu ubaw, taki po pachy i, że nigdy więcej takiego
zjawiska nie zobaczą? A może urzekła ich jej determinacja, jej potrzeba
spełnienia marzeń, nawet za cenę ich nieskrywanych drwin i śmiechu?
Poniżej
linka do najsłynniejszej arii Królowej Nocy z „Czarodziejskiego fletu”
W.A.Mozarta, w wykonaniu Florence Foster Jenkins.
A tutaj linka do wykonania cudownej Lucii Popp, uznawanej za najlepszą interpretatorkę Królowej Nocy XX wieku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz