Dzisiejsze słońce nie pozwoliło usiedzieć w czterech ścianach.
Wyszły
na spacer szaliki, czapki i inne zimowe już imponderabilia. Słoneczne
okulary wymówiły się jesienną depresją i przepracowaniem w sezonie
letnim. Na wieść, że doświetlenie dobrze by im zrobiło – zbladły, w
związku z czym stały się nieprzydatne.
Rześkie
powietrze pachniało wniebogłosy jesienio-zimą. Koleiny wyżłobione przez
samochody podczas ostatniego deszczu (zaraz zaraz, kiedy to było?),
pełne były szronu, nieczułego na zaloty wysokiego już słońca.
Tak
jak w ciągu całego roku, tak i teraz przyroda nosi się bardzo
elegancko. Zwłaszcza w słoneczno-złotej oprawie. Piękno jej nie jest
wiosennie obiecujące i rozbrykane, ani letnio rozbuchane i oczywiste.
Teraz trzeba się go doszukiwać, dopatrywać. W graficznych aktach drzew,
wystawionych w całej okazałości na smagania wiatru. W wychudłych
trawach, jeszcze wyprostowanych jak dzielni, mali żołnierze na zbyt
długiej warcie. W zastygłych jak skamieliny kwiatostanach roślin,
których nazwy znam tylko dlatego, że sama im nadaję imiona.
Na
przykład fajka robertyńska: dziewoja słusznej postury, z krótko
przystrzyżonym, rudo-czerwonym pióropuszem, wywiniętym w wyrafinowany,
szczupły cybuch.
Albo
maczek dyskretny: indywiduum wzrostu prawie nikczemnego, o licznych,
drobniutkich makówkach płowej maści, w sam raz na makowniczek? na
kompocik?
Albo
taka stokwiatka rdzawo-rubinowa: wielodzietna mateczka, kryjąca się
przed spojrzeniem intruza wśród wyblakłych traw (nadaremnie, bo z takim
makijażem nie sposób jej nie dojrzeć).
Wszystko to i inne uśmiecha się spod zeschłego liścia: zima, zima? jaka zima?
Zima łąki się nie ima!
Przecież mocno się trzymamy.
My się tak łatwo nie damy!
Już liściopad, a my liście mamy!
A kalina?
A Kalina?
To jesienna jest dziewczyna…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz