Georges
Leży na
chodniku przy rue du Soleil w 20-ej dzielnicy Paryża. Zbyt mała
marynarska czapeczka sterczy jakby była przybita do czaszki pokrytej
rzadkimi włosami. Gdy cień przechodzącej kobiety dotyka jego bezkrwistej
i pokrytej szarymi bruzdami twarzy otwiera oczy. Ma czarne źrenice
upstrzone żółtymi plamkami. Są nieruchome i zimne jak u drapieżnika.
Jest kościsty i prawdopodobnie niewysoki ale kobiecie nie udaje się
postawić go na nogi. Jego stopy mielą powietrze jak kończyny potężnego
przewróconego na plecy owada który usiłuje przemienić się w ludzką
postać. Jęczy coś w stronę obskurnego taniego hoteliku naprzeciwko.
Takiego bez gwiazdek i bez wygód mimo napisu na fasadzie tout comfort
moderne. Takiego na dzień na tydzień na miesiąc. Miejsca gdzie
przychodzi się na jedną noc lub dwie aby przeczekać podmuch wiatru a
gdzie zostaje się cały rok lub całe życie aby przeżyć tornado. Anemiczny
dźwięk dzwonka przemienia sekundy w wieczność. Młody mężczyzna który
wychodzi nareszcie z hotelu ma włosy w nieładzie. Jego mdłe spojrzenie z
roztargnieniem prześlizguje się z ręki kobiety na mężczyznę leżącego na
ziemi.
Młody rzuca niedbale:
aaa to tylko Georges znowu się upił.
Ciało
Georges`a zamiera a jego oczy zamykają się gwałtownie. Tak gwałtownie że
słychać szczęk powiek i stukot marynarskiej czapki która jak jego serce
rozbija się o bruk na kawałki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz