wtorek, 27 grudnia 2011

Lustra

Lustra

Nie mogła sobie przypomnieć, jak to się stało. Można przecież zapomnieć do imentu dopiero co przeczytaną i najpiękniejszą w życiu książkę, wytrącić do nieistnienia tych jedynych mężczyzn na całe, choć nie na swoje życie, sprowadzić do niepamięci swoich nienawistnie najlepszych przyjaciół. Ale zapomnieć żyć?
Zapominanie działo się chyłkiem, ukradkiem, aż stało się – nie wiedzieć, kiedy – zapomnieniem.

Przemknęło jej to przez głowę po czasie wystarczająco długim, ażeby moc sobie powiedzieć, że jest za późno. Chociaż było za późno, masochistycznie, dla celów swej małej, prywatnej statystyki, postanowiła sobie przypomnieć. Akt przypominania przesłonił niepostrzeżenie jego cel. Zaczęła odmieniać lata, przypisując konkretnym wiosnom i jesieniom pełne czarno-białych szczegółów sny (sny tak boleśnie wyraźne, że przestaje się nimi żyć już tuż po otwarciu oczu) i nieokreślone, rozmazane do bezkształtu marzenia (marzenia, które nie wiedzieć, kiedy przybierają sepiową barwę nierzeczywistych, starych fotografii).

W szkolnych czasach zdarzało się jej w trakcie roku kupować nowe, pachnące obiecującą świeżością zeszyty, żeby w nie przepisać na czysto treść tych starych. Gdyż te stare zeszyty z upływem pierwszych miesięcy roku szkolnego gubiły początkowe upodobanie do ładu i staranności. Marginesy traciły równowagę, podkreślenia kolory. Hołubione we wrześniu słowa, w styczniu stawały się niecierpliwe i znudzone, a w lutym zamieniały się w nieapetyczne kulfony. Wiosna przywracała słowom wagę i wyraz. Wiosną przecież nawet życie da się przepisać na czysto.

Jak na ironię losu, to właśnie którejś wiosny zdała sobie sprawę, że to, co się wydarzyło, jak i to, co nie miało nigdy miejsca w ciągu ostatnich kilkunastu lat jej życia, nie jest warte ani jednego westchnienia, ani jednego wykrzyknika. Jej kolekcja nowych, niezapisanych zeszytów przestała się powiększać o nowe, kupowane pod wiosennym impulsem egzemplarze.

Nie pamiętała zupełnie, kiedy przestała zauważać czas. Czasu było przecież pełno wszędzie: na wieżach ratuszowych i kościelnych, w metrze i w komputerach, na dworcach i w radiu, na ekranie telewizyjnym i na rękach przechodniów, w telefonach komórkowych wrogów i przyjaciół, w samochodach i w samolotach, na kuchenkach mikrofalowych i w dzwonkach na szkolnych podwórkach.

Przeprowadzała się co trochę, co chwila : z plecakiem, z walizkami, z przyjaciółmi, z firmą przeprowadzkową. Hojny, nierealny czas dawał jej siebie pełno na zapuszczenie prawdziwych korzeni. Zwłaszcza, że korzonków miała wiele: były w nieprzeczytanych książkach, w niewysłanych pocztówkach, nienapisanych listach. Mówiła sobie, że kiedyś tam, wyrosną z nich bujne drzewa o mocnych korzeniach : wytworne klony japońskie, dostojne libańskie cedry. Kiedyś. Dawała czasowi czas.

Do stojącego w przedpokoju dużego lustra, o którym jej matka z dumą mówiła “tremo”, spoglądała ukradkiem, niechętnie. Któregoś dnia rozpostarła na nim gęstą jak listopadowa mgła tiulowa chustę. Polubiła wtedy przymierzanie przed półoślepłym lustrem kapeluszy po babce, których nigdy i nigdzie nikt już nie założy i od lat gromadzonej kolekcji uśmiechów, które na co dzień leżą w pudełku po butach pod łóżkiem i które, choć co prawda starannie otulone w białą, jedwabną serwetę, już niczego nie oczekują od życia.

Nie rozpoznawała się w lustrach, nie chciała się w nich rozpoznać, w końcu zupełnie przestała ich używać, podejrzewając je o jakieś dziwne, okrutne zamiary. Ale luster, podobnie jak i czasu, też było pełno. Wszędobylskich luster, nieuniknionych w trzewiach dużego miasta, które wessało ją w siebie wiele czasu temu. Mijała je ukradkiem, obchodziła, odwracała głowę, jak gdyby nie chciała samej siebie przyłapać na przyglądaniu się sobie. Gdyż przyglądanie sie swojemu odbiciu było dla niej poszukiwaniem czasu. Domyślała się, że coś jest nie tak – przecież widziała, jak czas wysysa czas z jej nielicznych przyjaciół i znajomych. Dostrzegała, jak rosną im domy, brzuchy, dzieci, zdychają psy, padają firmy.

Ale też potrafiła wpatrywać się godzinami w swoje odbicie w małym, kieszonkowym lusterku; poszukiwała opadających tragikomicznie kącików ust swojej matki, jej niezdecydowanego półuśmiechu, który w każdej chwili może sie zamienić w grymas irytacji. Rozciągała we wszystkie strony skórę na policzkach, żeby znaleźć podobieństwo owalu twarzy, przymykała oczy w taki sposób, żeby stały sie cienką, czujną, jasną linią, przyklepywała włosy, wyobrażając sobie, że są koloru zmatowiałego bursztynu. Nic. Ani śladu. Wtedy łagodnym, prawie pieszczotliwym gestem odkładała lusterko do szuflady w łazience.

Wiedziała natomiast na pewno, że to, co się wydarzyło, jak i to, co nie miało nigdy miejsca w ciągu ostatnich kilkunastu lat jej istnienia, nie było warte ani jednego westchnienia, ani jednego wykrzyknika. I wtedy zdarzało się, że czyjeś grzecznie zatroskane spojrzenie kwitowała lekko, że och, to tylko głowa ją trochę boli, podczas gdy jej głowa pulsowała w tępym bólu, rozsadzana od środka kiełkującymi w mózgu świeżymi siwymi włosami i czarnymi myślami.

Postanowiła niszczyć i siwe włosy i czarne myśli. Z wyrywaniem małych białych kiełków tuż przy skórze nie miała większego kłopotu. Do chwili, gdy okazało się, że odrastając są tak samo srebrne. Czarne myśli zwalczała najczęściej metodą ostentacyjnej ignorancji. Do chwili, gdy okazało się, że kumulowane latami i upychane po kątach, mimo coraz grubszej warstwy kurzu nie tracą wcale wigoru i świeżości. Zauważyła też ze zdziwieniem, że zarówno te jej babie lata, jak i te jej ludzkie smuty wiją sie coraz bardziej.

Swoje przetykane srebrem włosy czesała przy okiennej szybie (nieliczna z chwil, gdy myślała o swojej z wolna postępującej siwiźnie prawie czule, dzięki pewnemu niedocenionemu poecie, który uwiecznił ją dla własnej niepamięci w jedynym dobrym wierszu, jaki napisał). Czesała te swoje długo-krótkie babie lata wyobrażając sobie, że bruzdy coraz wyraźniej rysujące się po obu stronach jej nosa, dwie ostre linie przecinające czoło i ociężałe kąciki ust są jedynie odbiciem gałęzi nagiej, jesiennie trwożliwej wierzby z naprzeciwka.

Od jakiegoś czasu na wierzbie siadał ptak, ciemny, prawie czarny. Trwożliwe gałęzie tańczyły pod jego ciężarem a on stroszył upierzenie, popatrując nieruchomym okiem w jej okno.  Pojawiał się na drzewie, gdy tylko ona znalazła się w pokoju. Spoglądała za szybę i właśnie nadlatywał, nie wiadomo skąd, osiadając pewnie na chybotliwej gałęzi. Bawiło ją to na początku, ale z czasem, gdy zdała sobie sprawę z regularności pojawiania się ptaka, zaczęła się bać. Któregoś razu, otworzyła okno – pojawił się natychmiast – i zadała mu nieme pytanie. Ptak odpowiedział równie bezgłośnie jak ona: po co mi twoja dusza.

Kiedyś i gdzieś, znalazła się w samym środku pędzącego zewsząd i na wszystkie strony tłumu. Zawirowało nią, zakręciło. Niesiona na niepowstrzymanej, nieludzkiej fali, ujrzała nagle na wprost siebie swoja matkę. Zdziwiła sie w pół-sekundzie, że matka ma na sobie jej rzeczy: luźny, szary prochowiec, finezyjnie zamotany szal, jej buty. Twarz matki drgała z trudem pohamowywanym rozdrażnieniem, kąciki ust tragikomicznie opadały w dół. Gdy tłum rozpuścił się w autobusie i na schodach prowadzących do metra, zobaczyła, że stoi przed wielką, poprzecinaną taflami luster witryną.

Jej matka z lustra zaniosła się szlochem.









Brak komentarzy:

Prześlij komentarz