Źródła zbliżone do (jak to się zwykło
mawiać) donoszą, że małopolska rada wojewódzka SLD zarekomendowała
Joannę Senyszyn na nowego przewodniczącego Sojuszu. Wybory będą miały
miejsce 10 grudnia. Szef małopolskiego SLD Kazimierz Sas powiedział, iż
Joanna Senyszyn jest posłanką o „wyrazistych poglądach, których tak
brakowało w ostatniej kampanii parlamentarnej”.
Dodał również, że „ogromna wiedza, doświadczenie, dystans do wszystkiego, również do siebie, wysoka kultura osobista, wrażliwość, umiejętność współpracy z ludźmi,
wszystko to sprawia, że prawie jednomyślnie, przy dwóch głosach
wstrzymujących, uzyskała aprobatę”. Kursywa w tym krótkim tekście jest
moja. Gdyż mimo dużych wysiłków nie mogłam się dopatrzeć tych trzech
cech, które „przechyliłam”.
Ambicją nowej szefowej SLD jest
odzyskanie utraconych wyborców. Chodzi o – bagatela – 2 miliony dusz.
Hm, ładnie to zabrzmiało, ale nie jestem wcale pewna, czy wyborców SLD
można mierzyć na dusze, zwłaszcza że - powiem szczerze – znam ich
niewielu.
Powiem zatem – żeby było bezpieczniej –
że chodzi o 2 miliony głów, co daje łącznie 4 miliony rąk, z których to 4
milionów 2 miliony będą mogły zakreślać właściwe kwadraciki we
właściwych wyborach. Uff. Jest sporo do zrobienia. Zwłaszcza, że w tak
zwanym międzyczasie te 2 miliony mogły sobie pójść do innej bajki
ideologicznej albo, co jest niewykluczone, postanowiło z pewnych
oczywistych nie tylko dla nich samych powodów nigdy w życiu nie mieć
żadnych politycznych słabości.
Zgadzam się całkowicie z tezą pana Sasa
co do wyrazistości pani Senyszyn. Natomiast nie podzielam jego
optymizmu, jeśli chodzi o siłę sprawczą jej już przyklepanej
kandydatury. Właśnie te poglądy i ta osobowość przyczynią się do
postępującej marginalizacji SLD. Trudno nie pamiętać kolorowych wpadek
(?) pani Senyszyn, jej skrótów myślowych czy też szukania dziury w
całym. Internet jest pełen artykułów z przykładami perełek jej
autorstwa. Na tytubie wystarczy wklepać jej nazwisko w wyszukiwarce i
już, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki znajdujemy się w
powichrowanym i pełnym nielogiczności świecie pani poseł.
Ale to już nie mój świat i nie moja bajka…
Mogę wręcz powiedzieć szczerze i otwarcie, że im gorzej, tym lepiej.
A poza tym nie podaję linków tym razem, gdyż jest już późno…
Kto zechce, ten sobie znajdzie. Kto nie zechce, już wie.
„ZSRR nie było stać na
wyżywienie 20 tysięcy darmozjadów. Wystarczyło już tej bezczelności z
czasów sanacji, gdy robotnicy i chłopi ich żywili. Z powodów
dyplomatycznych nie można ich też było zmusić do działalności
produkcyjnej. Nie można było też liczyć na ich reedukację, co zresztą
ten film dobrze pokazuje.”
Kto jest autorem cytatu i czego on
dotyczy? Więcej pod poniższą linką.
Tylko trzeba się psychicznie przed lekturą
przygotować, gdyż SZOKUJĄCE …
(skończyło się na tym, że przekleiłam
tekst w całości – proszę mi wybaczyć, Panie Piotrze, ale wiem, że jak
coś jest na „wierzchu”, będzie miało więcej szans na przeczytanie. A
Pana artykuł przeczytać trzeba!)
Recenzja filmu „Katyń” Michała Nowickiego
jest chyba najbardziej haniebną wypowiedzią, jaka pojawiła się w
przestrzeni publicznej w III RP. „ZSRR nie było stać na wyżywienie 20
tysięcy darmozjadów. Wystarczyło już tej bezczelności z czasów sanacji,
gdy robotnicy i chłopi ich żywili. Z powodów dyplomatycznych nie można
ich też było zmusić do działalności produkcyjnej. Nie można było też
liczyć na ich reedukację, co zresztą ten film dobrze pokazuje. Ten
fanatyzm” – napisał (po polsku!) syn Wandy Nowickiej. Zrobił to kilka
lat temu, ale dopiero teraz, przy okazji wyboru Nowickiej na
wicemarszałek Sejmu, o recenzji zrobiło się głośno.
Wydawało mi się, że już nic w Polsce nie
jest w stanie mnie zdziwić, ale te słowa – dotyczące największej ze
zbrodni dokonanej na Polakach – są wstrząsające. Odrzućmy zresztą na
bok uczucia narodowe. Nikt nie każe Nowickiemu utożsamiać się z Polską i
polskością. Ma wolny wybór. Jak jednak można z takim brakiem
wrażliwości pisać o olbrzymiej ludzkiej tragedii? Ponad 20 tysięcy
ludzi zostało zamordowanych strzałem w tył czaszki.
Zawsze powtarzam, że w podejściu do
własnej martyrologii i historycznej wrażliwości powinniśmy brać
przykład z Żydów. W Izraelu podobne sformułowanie w odniesieniu do
Holokaustu wywołałoby trzęsienie ziemi. Aż trudno wyobrazić sobie
konsekwencje – w tym prawne – jakie spadłyby na osobę, która cieszyłaby
się z faktu wymordowania Żydów. I to jeszcze używając przy tym
narodowo-socjalistycznej retoryki.
Człowiek oczywiście nie może odpowiadać
za poglądy członka rodziny. Gdyby któryś z rodziców takiego Izraelczyka
sprawował w państwie żydowskim wysoką funkcję publiczną, oczywiście
nikt – może poza największymi radykałami – nie robiłby mu z tego powodu
przykrości. Ale pod warunkiem, że w jasny sposób odciąłby się od
poglądów syna i potępił wysławiające Hitlera wypowiedzi.
Tymczasem co w sprawie sympatii swego
syna do Stalina ma do powiedzenia Wanda Nowicka? Otóż, oznajmiła ona,
że „młody człowiek ma prawo do lewicowych poglądów” i przytoczyła –
zresztą mocno zniekształcone i przeinaczone – słynne powiedzenie
Bismarcka: „Jeżeli ktoś nie był komunistą za młodu, to nie będzie
przyzwoitym człowiekiem”.
Powróćmy do izraelskiego porównania.
Gdyby tamtejszy urzędnik skomentował prohitlerowskie wystąpienie syna
słowami, że „młody człowiek ma prawo do prawicowych poglądów” i że
„jeżeli ktoś nie był za młodu nazistą, to nie będzie przyzwoitym
człowiekiem”, byłby skończony. Zarówno jako polityk, jak i jako
człowiek. Nikt nigdy nie podałby mu w Izraelu ręki.
Co dzieje się w Polsce? Wanda Nowicka
pozostaje ulubienicą lewicowych mediów. Przedstawia się ją jako
udręczoną przez prawicę męczenniczkę. Kilka dni temu pisałem tekst o
rówieśnikach niepodległości. Ludziach urodzonych w 1918 roku. Jeden z
nich, były więzień sowieckich łagrów i lotnik Dywizjonu 300, Czesław
Blicharski powiedział mi, że jest obecną Polską rozczarowany. Że nie
czuje się w niej u siebie. Teraz wiem, co miał na myśli. Przed wojną
coś takiego byłoby nie do pomyślenia.
Franek
wierzy świecie że jego prababka ma sto lat. Może nawet więcej ale tego
nikt nigdy się nie dowie. Podczas licznych pożarów i wysiedleń prababka
Franka straciła wszystkie dokumenty. Kobiety ze wsi mówią za jej
plecami że skorzystała z tej okazji żeby odmłodzić swoją metrykę o
kilka zbyt ciężkich lub jak kto woli zbyt lekkich lat. W czasie wojen
prababka Franka straciła również męża i syna. Pierwszy oddał duszę i
przytłumiony okrzyk nowo-nienarodzonego gdy serce przebijał mu
zakrwawiony żelazny bagnet. Drugi dołączył do pierwszego gdy żelazna
kula przeszyła mu na wylot czaszkę i nie miał nawet ćwierć sekundy żeby
pomyśleć choćby o westchnieniu. Kobiety ze wsi mówią cicho że prababka
Franka źle się postarała żeby odczynić swój zły los. A to dlatego że
nowy mąż którego sobie wzięła też ją osierocił. Ten nowy młody i pełen
wigoru mąż był zgodnym gospodarzem. Zginął w czasie pokoju zginął w
czasie żniw zginął od wyostrzonej do białości metalu kosy pijanego
zawiścią sąsiada. I zostawił żonę samą. Tylko z niewczesnym ciężkim i
okrągłym brzuchem. Z brzuchem jak bochen żytniego chleba (co jak wszyscy
wiedzą zapowiada przyjście na świat dziewczynki) i kilkoma długami jako
całą schedę.
Od
kiedy Franek umie chodzić każdego ranka pije wodę którą przynosi mu
jego prababka. Woda pachnie źródlanym chłodem ich piwnicy i żelaznymi
opiłkami z zakładu naprzeciwko. Tak pachnie gdyż prababka Franka moczy w
tej wodzie przez całe dwa tygodnie najpiękniejsze i najgrubsze gwoździe
jakie może znaleźć u sąsiada kowala.
Nie
dane mi było niestety zobaczyć spektaklu Krystyny Jandy, który był
niedawno pokazany w telewizji. Zaciekawiła mnie natomiast historia
głównej bohaterki, która istniała naprawdę. W jej właśnie rolę wcieliła
się perfekcyjnie (co oceniam na podstawie zajawek i fragmentów z
tytuby) pani Janda. Kilka dni temu wpadłam na ślad owej pani, zupełnie
przypadkiem i, ucieszona znaleziskiem, zaczęłam się dokumentować.
Pokrótce zatem – nawet jeśli znacie – to posłuchajcie.
Florence Foster Jenkins była Amerykanką (oczywiście wiemy rozumiemy, że to jeszcze nie profesja
oraz córką bogatego bankiera. Od dziecka marzyła o karierze śpiewaczki
i o występach na scenie. Dążyła do tego drobnymi kroczkami ale z
wielkim uporem. Najpierw, wbrew woli rodziców opuściła dom, utrzymując
się z lekcji fortepianu. Mizerne było to utrzymanie i nie pozwalało jej
na realizację szczytnego celu, który sobie obrała. Wyszła za mąż ale
dość szybko wróciła, gdy okazało się, że jej mąż zupełnie nie podziela
ani nie rozumie jej pasji. Po kolejnym okresie biedowania i po śmierci
ojca, wróciła na łono rodzinnego domu. Mogła zacząć rozwijać skrzydła. A
rozwinęła je na dobre w wieku lat sześćdziesięciu – gdy została zupełną
sierotą po rodzicach, którzy mimo wcześniejszych obietnic, nie wyrzekli
się jej finansowo.
„Te
trochę grosza” pozwoliło jej na realizację SIEBIE. Sprawiła sobie
młodego akompaniatora, który wpadł w sidła jej determinacji, pewności
siebie i przekonania o własnej wyjątkowości. A wyjątkowa była… Jedyna
taka…
Stać
ją było od tej pory również na wynajmowanie sal koncertowych. Ludzie
walili drzwiami i oknami na jej recitale: Mozart, Strauss, Bach, nie
lękała się nikogo i niczego.
Przysłowiową
wisienką na torcie, który sobie upiekła były nagrania studyjne (dzięki
nim wiemy, jak „wyglądał” jej głos), a przede wszystkim słynny koncert w
Carnegie Hall w październiku 1944 roku. Ma wtedy 76 lat.
Miesiąc
później … umiera. Na zawał serca. Spowodowany zbyt dużym ciężarem
pozytywnych emocji – jak sądzą jedni? A może, jak sądzą inni, po
wielkim koncercie w tak ważnym miejscu zdała sobie sprawę, że stała się
swego rodzaju „kobietą z brodą”, na którą wali się do cyrku, żeby
zaspokoić ciekawość i się obśmiać? W każdym bądź razie zapisuje się w
historii muzyki – choć na pewno nie w taki sposób, jak by pragnęła -
gdyż uznana zostaje … „najgorszą śpiewaczką świata”.
Rzeczywiście
należy przyznać, że śpiewać nie umiała. Nawet chyba należy to głośno
powiedzieć. I to nawet jeśli jest się samemu osobnikiem, któremu słoń na
ucho nadepnął i to dotkliwie.
A
może jednak przywykliśmy za bardzo do pewnych kanonów, którymi rządzi
się belcanto? I czyż należy rzeczywiście wykluczyć, że Florence nie
miała talentu? Przecież zjednuje sobie ona młodego pianistę, który
najpierw nie wierzy, w to co słyszy, a z czasem zamienia się w
niestrudzonego piewcę swojej chlebodawczyni. A ludzie, którzy przychodzą
jej słuchać? Przecież nikt z nich nie klaskałby na bis, gdyby cierpiał
katusze słuchając Florence. Ani patrząc na jej ponoć arcykomiczne
„przebiory” i choreografie. A bisy zawsze miały miejsce. Skąd zatem ich
fascynacja najgorszą śpiewaczką świata? Czy po ludzku uznali, że daje im
ona najlepszy w życiu ubaw, taki po pachy i, że nigdy więcej takiego
zjawiska nie zobaczą? A może urzekła ich jej determinacja, jej potrzeba
spełnienia marzeń, nawet za cenę ich nieskrywanych drwin i śmiechu?
Poniżej
linka do najsłynniejszej arii Królowej Nocy z „Czarodziejskiego fletu”
W.A.Mozarta, w wykonaniu Florence Foster Jenkins.
A tutaj linka do wykonania cudownej Lucii Popp, uznawanej za najlepszą interpretatorkę Królowej Nocy XX wieku.
Zdjęcia poniżej są zdjęciami Karla
Blossfeldta, znanego głównie z fotografii roślin. Te, które zamieściłam
jak i wiele innych powstało głównie jako ilustracje do zielników. Z
czasem – zupełnie słusznie – zaczęto je doceniać przede wszystkim za
walory artystyczne. Wysmakowane czernie i biele, szeroka gama szarości,
graficzne formy wybranych przez Blossfeldta roślin, ich abstrakcyjne
kształty – wszystko to sprawia, że nie sposób patrzeć na nie tylko jak
na dokumentację przyrodniczą. Zwłaszcza dziś, gdy fotografia barwna
makro o wiele dokładniej oddać może szczegóły, skale i struktury.
Fotografie Blossfeldta to mikrokosmos postaci, portretowanych indywidualnie przez wielkiego mistrza.
Nie
ma nikogo a przecież czuje się jakby była sama. Tylko fantomy obrały u
niej schronienie. Mieszkają u tej młodej szalonej w zamian za wikt i
opierunek. Za dom służy im wgłębienie jej dłoni o szaro-czarnych
paznokciach. Wgłębienie tej ręki która już od dawna nie pieści niczyich
włosów. Przez całe dni przez całe lata fantomy obżerają się myślami
wariatki wyznając jej swoje rozpacze. A ona zdaje się im wierzyć. I
wierzy. I śmieje się. Czasem ale tylko na krótką chwilę zdawałoby się że
pozwalają jej o sobie zapomnieć. Takie ciche i zdawałoby się
nieobecne. Ale nieprzerwanie drążą jej mózg nawet silniej niż
kiedykolwiek. Wtedy ona wykrzykuje swą milczącą skargę a ludzie patrzą
po sobie. Któż to ta stara wariatka która biegnie jak młoda szalona?
Która biegnie nie biegnąc biegnie w zwolnionym tempie nie posuwając się
do przodu? Czy spalił się jej dom? Przecież domy w naszych czasach nie
płoną. Być może to jej własna narwana głowa ją śmieszy a ona jęczy tym
jękiem który sprawia że ludzie przechodzą pośpiesznie na drugą stronę
ulicy żeby iść w cieniu jej upiorów.
Loda Halama, skarb polskiego międzywojnia, gejzer humoru, wulkan energii, mistrzyni świata uśmiechu, właścicielka najpiękniejszych nóg wśród pań tańczących, pląsających i nietańczących. Jak ona tańczy!
Czyli dwa w jednym. Nie wiedziałam na początku, do jakiej kategorii wrzucić. Ponieważ przeważyło oburzenie – będzie bulwersacja.
Myślałam, że nie dołączę do grona
komentujących dzień 11.XI.2011 w Warszawie. Nie oglądałam tego dnia
dzienników tv, coby się nie denerwować. Nadrobiłam zaległości następnego
dnia, kilkoma artykułami i filmikami. Najbardziej przeraził mnie ten:
Widzieli go chyba tak zwani wszyscy. Ale
oczywiście nie w telewizjach, przynajmniej nie tego właśnie dnia.
Ponieważ sprawa jest bardzo poważna, pozwalam sobie bez zapytania o
zgodę skopiować z portalu fronda.pl wywiad z pobitym przez policję. Nie
tylko Fronda na szczęście dotarła do Daniela, zatem jest nadzieja, że
prawdy dowiedzą się wszyscy a policjant (zomowiec, chce się powiedzieć)
odpowie za swój haniebny czyn.
Jak doszło do pana pobicia?
- Przyjechaliśmy na Marsz
Niepodległości z Wrocławia. Były zamieszki, stwierdziliśmy więc, że
wracamy do domu. Ok. 15.50 szliśmy ul. Poznańską, umówiliśmy się przy
Szwejku na Pl. Konstytucji. Policja szła w naszą stronę myśleliśmy, że
ich wyminiemy.
Dlaczego zaczęliście uciekać?
- Ja nie uciekałem. Nic złego nie
robiłem. Zatrzymałem się. To widać na filmie. Dwa razy psiknięto mi w
twarz gazem, byłem kopany. Kopany również kilkakrotnie poza tym co
zarejestrowała kamera. Nie byłem bity metalowym prętem, ktory trzymał
drugi policjant.
Jakie odniósł pan obrażenia?
- Mam zwolnienie lekarskie do końca
tygodnia, schodzą mi zadrapania na głowie. Rozwożę w pracy ludzi
samochodem więc, muszę wrócić do zdrowia, głowa jest tutaj ważna. Nie
mogę narażać innych.
Czy pobito jeszcze kogoś z waszej grupy.
- Tak, kolegę na komisariacie. Został tam tak podduszony, że aż zemdlał. Nie ma jednak żadnych śladów.
Chociaż pan był bity, to jednak pan został oskarżony?
- Postawiono mi zarzut pobicia
funkcjonariusza, ale było odwrotnie, to przecież widać. Zarzucono mi,
że naruszyłem jego nietykalność cielesną. Zastosowałem siłę fizyczną
polegająca na szarpaniu za ubranie podczas pełnienie przez niego
obowiązków służbowych. Dziwna sprawa. Zarzucano mi też, że miałem
ochraniacze na łokcie, na kolana. Miałem tylko rękawiczki, którymi się
jeździ na rowerze, czy ćwiczy na siłowni. Policjant mi mówił, że to są
rękawiczki do walki w klatkach. Mam protokół, że mi je zatrzymano.
Dostałem 3 miesiące aresztu, ale będę domagał się zmiany tej sytuacji.
Rozmawiał Jarosław Wróblewski
W filmie poniżej niepełnosprawny na wózku inwalidzkim otoczył policję szczelnym kordonem i zagroził jej życiu:
A z nieocenionej TVN dowiedzieliśmy się, że „Bóg, honor i ojczyzna” to:
„Widziałem naziola”, to również z tytuby. Jeśli ktoś wytrwał do tej pory, to niech wytrwa do końca, warto.
To by było.
Zaś stacji TVN gratuluję
pojętnych, inteligentnych, wiernych, wychodzących naprzeciwko
oczekiwaniom of his master`s voice pracowników.
Ponoć
nikt jeszcze nie wpadł na to, co autor chciał tak naprawdę przez swój
obraz powiedzieć. Tytuł odnosi się do głównej postaci. Młoda niewiasta w
zawadiackiej pozie jest pokojówką, na co wskazuje ewidentnie jej ubiór.
Rozradowana mina wskazuje zaś na – no właśnie, na co?
Dziewczyna
sportretowana została na tle orientalnych bibelotów, majolikowych
posążków, między japońską zbroją i chińskim smokiem. Odebrała palmę
pierwszeństwa dużemu, złotemu Buddzie, który stał się zaledwie tłem dla
jej wesołości. Rozsiadła się wygodnie na kanapie, z jedną ręką opartą
na biodrze i się śmieje. Jak na pokojówkę, hmm, mało profesjonalne. Co
prawda ponoć są pokojówki i pokojówki, ale żeby po skończonym odkurzaniu
cennej kolekcji japońszczyzny tak się zachowywać?
Ale,
ale – pokojówka nazywa się Europa. Europa, która nic sobie nie robi z
symboli wiekowych kultur, bo ignorantką jest? Czy ma je po prostu
świadomie w tzw. głębokim poważaniu? Czy kpi sobie w żywe oczy z
właściciela zbiorów, niepoważnego chłopca, który bawi się ciągle
żołnierzykami zamiast uczciwie pracować na chleb „tymi ręcami”?
Autorem
płótna jest Józef Mehoffer, jeden z tych krakowskich malarzy, do
których mam olbrzymi sentyment, coś na granicy czułości i zakochania.
Lubię krakowski dom, w którym mieszkał i malował. Żal mi, że ogród
przydomowy został ostatnio trochę za bardzo uporządkowany i wcale nie
przypomina ogrodu z jego obrazów. A propos ogrodu – Mehoffer to nie
tylko tajemniczy „Dziwny ogród” i witraże oraz polichromie w krakowskich
kościołach. To także soczyste, zjawiskowe „Cynie”, seria arcy-świetnych
portretów Jadwigi Mehofferowej, cały jego cykl paryski. Wielka szkoda,
że tych wspaniałych obrazów nie można zobaczyć razem „do kupy” w jednym
miejscu – i to miejscu do tego najbardziej właściwym: w Domu Mehoffera w
Krakowie.
Aby
zakończyć Europą – Europa na stałe śmieje się we Lwowie, w jednej z
tamtejszych galerii. Czasami podróżuje i dzięki temu wymieniłyśmy
porozumiewawcze spojrzenia na dużej wystawie Mehoffera (merci, Musee
d`Orsay!) w Paryżu w 2004 roku. W Polsce była chyba rok temu. „Cynie” na
stałe są ozdobą Muzeum Narodowego w Warszawie, podobnie jak „Dziwny
ogród”. I tak dalej, i tak dalej…
Angielszczyzna pożarła media, reklamę i
kulturę, przeżarła życie codzienne w jego wielu aspektach, strawiła
informatykę. Niewielu to dostrzegło. I niewielu to dziwi. Muszę wyznać,
że mnie i dziwi i bulwersuje.
Informatykę potraktuję łagodnie: język
angielski ułatwia niebywale porozumienie się speców od pisania
programów, konstruktorów oraz zwykłych użytkowników komputerów i
internetu. Natomiast uległość pozostałych dziedzin, które wspomniałam
budzi we mnie całą moc pytań, na które nikt nie jest w stanie dać mi
odpowiedzi. No bo przecież wzruszenie ramionami czy rzucenie: „bo tak
jest” albo w najlepszym wypadku, że „język ewoluuje” – żadnym
racjonalnym wytłumaczeniem nie jest.
Dlaczego deweloperzy (sic!) oferują
APARTAMENTY? Nawet jeśli w ich mniemaniu jest to mieszkanie większe
(hmm) od innych, ładniej wykończone od innych, itepe itede, apartament w
języku angielskim zawsze oznaczać będzie mieszkanie. Może jeszcze
oznaczać wyjątkowej urody i ceny pokój lub kilka połączonych ze sobą
pokoi w wielogwiazdkowym hotelu. Ale nic bardziej zabawnego, niż
ogłoszenia typu: „luksusowy apartament 30 m2 gdzieś tam a tam”. Chyba
lubimy dawać się nabijać w butelkę… No i ten DEWELOPER chyba czuł się
niedowartościowany w nieodległych przecież czasach, gdy był inwestorem…
Dlaczego mam chodzić na zakupy do sklepu
oklejonego afiszami „SALE”? Czy sklep z owym napisem jest lepszym
sklepem, niż taki, który na witrynie tego napisu nie ma? A może to
znaczy, że w sklepie bez „sale” rozdają towary albo wręcz odwrotnie – je
nam zabierają?
Dlaczego mam „APLIKOWAĆ” – i to w
polskiej firmie – żeby starać się o pracę? Dlaczego nie mogę złożyć po
prostu podania? Czy angielski nobilituje tego, który daje pracę? Czy
tego, który się o nią dobija?
Dlaczego w czasie rzeczonych starań mam
złożyć „SIWI” a nie życiorys? Tak, tak – wiem, że to ostatnie pochodzi
od łacińskiego sformułowania curriculum vitae. Czyli przychodził taki
Minoriusz, z zawodu cieśla, do Maiorusa, właściciela prężnie
rozwijającej się firmy budowlanej – pardon, deweloperskiej – i, nerwowo
przestępując z nogi na nogę, pytał: „heloł, eni dżob for mi?” Na co
Maiorus zbywał go grzecznie tymi słowy: „bring mi jor siwi.” Jeśli był w
dobrym humorze, dorzucał jeszcze: „pliiz”…
O ile rozumiem anglofoniczne wymawianie
nazw własnych firm (np. BiPi), to przyznam, że „sidi” i „diwidi” budzą
we mnie nawet nie tyle niechęć, co odrazę. Żaden Francuz nie skalałby
swego języka tymi dźwiękami. Przecież Francuz nie gęsi a swój język ma –
powie zatem, zgodnie ze swoimi zasadami literowania – „sede” i
„dewede”. I dlatego, gdy z uporem maniaka w sklepie muzycznym-filmowym
proszę o „cede” lub „defaude” takiego a takiego, narażam się na szybkie,
acz gruntowne oględziny mojej osoby przez sprzedawcę. Kosmitka? Moher?
Wiocha? Trudno, niech sobie popatrzy. A wieś lubię.
Z chwili może nieostatniej ale temat ciągle aktualny. Mamy rząd! Nowiutki i twarzowy.
Premier ogłosił, że czasy idą ciężkie oraz że w rządzie zamiast ministrów będziemy mieli zderzaki.
Zatem przyjmijmy z filozoficznym spokojem nowe wydanie silnej i skutecznej sprawiedliwości.
W sporcie kobieta (jak parytet…) i to z
niebieskim pasem w karate. Drżyjcie stadiony i międzynarodowa
społeczności kibolska, przybywająca tłumnie na Euro 2012 – ona na pewno
ma brata.
Ładnego ministra infrastruktury (no chyba
tak, skoro od płci pięknej bukiety dostawał) zastąpił jeszcze
ładniejszy. Przy takim to nawet nam zwykłe ścieżki na bezdrożach
wypięknieją.
Uff, dorsze i różne porsche mogą spać
spokojnie, premier uznał, że minister d/s korupcji nie będzie już
potrzebny. Ale wiadomości różnej maści będą jakby ciut smutniejsze.
I Grzesie niefajne chłopaki już są…
Ale chwileczkę, może coś mi umknęło – a Belgowie ciągle jeszcze nic? ;)
Leży na
chodniku przy rue du Soleil w 20-ej dzielnicy Paryża. Zbyt mała
marynarska czapeczka sterczy jakby była przybita do czaszki pokrytej
rzadkimi włosami. Gdy cień przechodzącej kobiety dotyka jego bezkrwistej
i pokrytej szarymi bruzdami twarzy otwiera oczy. Ma czarne źrenice
upstrzone żółtymi plamkami. Są nieruchome i zimne jak u drapieżnika.
Jest kościsty i prawdopodobnie niewysoki ale kobiecie nie udaje się
postawić go na nogi. Jego stopy mielą powietrze jak kończyny potężnego
przewróconego na plecy owada który usiłuje przemienić się w ludzką
postać. Jęczy coś w stronę obskurnego taniego hoteliku naprzeciwko.
Takiego bez gwiazdek i bez wygód mimo napisu na fasadzie tout comfort
moderne. Takiego na dzień na tydzień na miesiąc. Miejsca gdzie
przychodzi się na jedną noc lub dwie aby przeczekać podmuch wiatru a
gdzie zostaje się cały rok lub całe życie aby przeżyć tornado. Anemiczny
dźwięk dzwonka przemienia sekundy w wieczność. Młody mężczyzna który
wychodzi nareszcie z hotelu ma włosy w nieładzie. Jego mdłe spojrzenie z
roztargnieniem prześlizguje się z ręki kobiety na mężczyznę leżącego na
ziemi.
Młody rzuca niedbale:
aaa to tylko Georges znowu się upił.
Ciało
Georges`a zamiera a jego oczy zamykają się gwałtownie. Tak gwałtownie że
słychać szczęk powiek i stukot marynarskiej czapki która jak jego serce
rozbija się o bruk na kawałki.
Johnny Cash kojarzył mi się do niedawna
wyłącznie z muzyką country, której słuchaczką nie jestem i nie byłam.
Może poza bardzo krótkim okresem w dzieciństwie, kiedy fascynowała mnie
… Dolly Parton. Jej przepastne dekolty, duże błękitne oczy, talia
stworzona w sam raz dla jednej kowbojskiej garści oraz makijaż typu 180%
normy – w peerelowskim telewizorze to było coś. Trochę później
zdarzało mi się jeszcze słuchać audycji Korneliusza Pacudy o wszystkich
drogach do Nashville. Jest też jedna „kantrowa” piosenka, którą kocham
nad życie. To „My rifle, my pony and me”, z pewnego cudownego westernu, w
cudownym wykonaniu dwóch cudownych kowbojów. Na tym chyba country w
moim życiu się kończy – może niesłusznie, ale póki się żyje, ponoć
wszystko jest jeszcze do nadrobienia.
No ale przecież o Johnnym Cashu miało
być. Otóż któregoś popołudnia słucham Trójki. Gdy pada nazwisko Casha,
ociupinkę się dziwię. Popołudniowe, trójkowe audycje nie proponują
zazwyczaj o tej porze country.
Pierwsze takty i …
… ciarki… gęsia skórka… poruszenie… wzruszenie…
Piosenka się kończy a ja nie mogę się
posklejać. Co gorsza, nie mogę sobie przypomnieć tytułu utworu! Zdołałam
w końcu wydobyć z pałających uszu parę angielskich słów z piosenki i,
trzęsącymi rękami wklepałam je, razem z nazwiskiem Casha, do
wyszukiwarki. Po kilkudziesięciu długich sekundach wiedziałam wszystko.
Autorami utworu są Nick Cave i Mick
Harvey. Prawykonawcą jest oczywiście Nick Cave ze swoją grupą The Bad
Seeds. Później wielu innych śpiewa tę piosenkę: wśród nich Camille
O`Sullivan, Kazik Staszewski, no i oczywiście Cash.
Gdy otrząsnęłam się z hipnotycznej
interpretacji Johnny Casha (a trwało to dość długo), przesłuchałam
wszystkie inne wykonania, które znalazły się w moim zasięgu (o dzięki
tytubo!).
I nikt inny, a właściwie NIKT INNY nie
wykonał tego utworu w sposób tak przejmujący i głęboko ludzki jak Johnny
Cash! Słucham jego „The Mercy Seat” często, za każdym razem jest to dla
mnie trudne do opisania, wielkie przeżycie…
Poniżej oryginalny tekst Nicka Cave`a, a jeszcze ciut poniżej, świetne tłumaczenie autorstwa Romana Kołakowskiego.
The Mercy seat
It began when they come took me from my home
And put me in Dead Row,
Of which I am nearly wholly innocent, you know.
And I’ll say it again
I..am..not..afraid..to..die.
I began to warm and chill
To objects and their fields,
A ragged cup, a twisted mop
The face of Jesus in my soup
Those sinister dinner meals
The meal trolley’s wicked wheels
A hooked bone rising from my food
All things either good or ungood.
And the mercy seat is waiting
And I think my head is burning
And in a way I’m yearning
To be done with all this measuring of truth.
An eye for an eye
A tooth for a tooth
And anyway I told the truth
And I’m not afraid to die.
Interpret signs and catalogue
A blackened tooth, a scarlet fog.
The walls are bad. Black. Bottom kind.
They are sick breath at my hind
They are sick breath at my hind
They are sick breath at my hind
They are sick breath gathering at my hind
I hear stories from the chamber
How Christ was born into a manger
And like some ragged stranger
Died upon the cross
And might I say it seems so fitting in it’s way
He was a carpenter by trade
Or at least that’s what I’m told
Like my good hand I
tatooed E.V.I.L. across it’s brother’s fist
That filthy five! They did nothing to challenge or resist.
In Heaven His throne is made of gold
The ark of his Testament is stowed
A throne from which I’m told
All history does unfold.
Down here it’s made of wood and wire
And my body is on fire
And God is never far away.
Into the mercy seat I climb
My head is shaved, my head is wired
And like a moth that tries
To enter the bright eye
I go shuffling out of life
Just to hide in death awhile
And anyway I never lied.
My kill-hand is called E.V.I.L.
Wears a wedding band that’s G.O.O.D.
`Tis a long-suffering shackle
Collaring all that rebel blood.
And the mercy seat is waiting
And I think my head is burning
And in a way I’m yearning
To be done with all this measuring of truth.
An eye for an eye
And a tooth for a tooth
And anyway I told the truth
And I’m not afraid to die.
And the mercy seat is burning
And I think my head is glowing
And in a way I’m hoping
To be done with all this weighing up of truth.
An eye for an eye
And a tooth for a tooth
And I’ve got nothing left to lose
And I’m not afraid to die.
And the mercy seat is glowing
And I think my head is smoking
And in a way I’m hoping
To be done with all this looks of disbelief.
An eye for an eye
And a tooth for a tooth
And anyway there was no proof
Nor a motive why.
And the mercy seat is smoking
And I think my head is melting
And in a way I’m helping
To be done with all this twisted of the truth.
A lie for a lie
And a truth for a truth
And I’ve got nothing left to lose
And I’m not afraid to die.
And the mercy seat is melting
And I think my blood is boiling
And in a way I’m spoiling
All the fun with all this truth and consequence.
An eye for an eye
And a truth for a truth
And anyway I told the truth
And I’m not afraid to die.
And the mercy seat is waiting
And I think my head is burning
And in a way I’m yearning
To be done with all this measuring of proof.
A life for a life
And a truth for a truth
And anyway there was no proof
But I’m not afraid to tell a lie.
And the mercy seat is waiting
And I think my head is burning
And in a way I’m yearning
To be done with all this measuring of truth.
An eye for an eye
And a truth for a truth
And anyway I told the truth
But I’m afraid I told a lie.
Krzesło łaski
Zaczęło się wszystko,
Gdy z domu mnie wzięli
I w celi śmierci zamknęli
Więc powtórzyć wam chcę:
Jestem prawie niewinny, nie
Śmierć nie przeraża mnie
Przedmioty tłem się stały
Bezkształtem zabijały
Podejmę ten wysiłek
Ostatni zjem posiłek
Przyprawia mnie o mdłości
Mięso z dodatkiem kości
I twarz Jezusa w zupie
Wytrzeszcza oczy trupie
A krzesło łaski już czeka
I czuję jak głowa mi pęka
I tęsknię za tą chwilą
Gdy test na prawdę skończy się
Za oko oko, ząb za ząb
Nikt mi nie zajrzy w duszy głąb
Śmierć nie przeraża mnie
Chcę zapamiętać każdy znak
Choć jej szczególnych znaków brak
Bo pustka nie ma blizn i ran
Składa się z zimnych, czarnych ścian
Gdzie mi przenika dreszczem kark
Dotknięcie nierealnych warg
Dotknięcie lodowatych, zbielałych warg
Wciąż słyszę różne historie
O tym jak się Chrystus narodził
W stajni, potem skonał na krzyżu,
By zbawić biedaków i cały świat
Ten gość z zawodu cieślą był
Opowiadają mi jak żył i jak w kłopoty wpadł
Gdy prawą ręką wkłuwałem zło
W tatuaż jej siostry lewej
Żaden z palców nie protestował
A przynajmniej ja nic o tym nie wiem
Gdzieś tam na niebie wysoko
Lśni Boga tron szczerozłoty
U stóp ma arkę przymierza
Losem świata może kierować sam
Na moim tronie z prądem drut
Zamienia ciało w popiół, w brud
Dziś Bogu szansę dam
Na krześle łaski zasiadam
Drut nagą głowę oplata
Jestem jak ćma,
Która szuka szczęścia w ogniu,
Co w proch zmieni ją
Gdy ciało się zaczyna tlić
To śmierć schronieniem może być
Perfidną z bólem grą
Choć dłoń mordercza jest podła
Ta druga mogła być dobra
Obrączkę na niej nosiłem
Narzędziem tortur ból dławiłem
A krzesło łaski już czeka
I czuję jak głowa mi płonie
I tęsknię za tą chwilą
Gdy mierzenie prawdy skończy się
Za oko oko, ząb za ząb
Niech zamiast czasu płynie prąd
Śmierć nie przeraża mnie
A krzesło łaski już płonie
I czuję jak głowa się jarzy
I czekam wciąż z nadzieją,
Że ważenie prawdy skończy się
Za oko oko, ząb za ząb
Niech zamiast krwi popłynie prąd
Śmierć nie przeraża mnie
A krzesło łaski się jarzy
I czuję jak głowa mi dymi
I czekam niecierpliwie
Że spojrzenia wrogie odwrócą się
Za oko oko, to wasz błąd
Nic mi nie udowodnił sąd
A jednak skazał mnie
A krzesło łaski już dymi
I czuję jak głowa topnieje
Przestańcie prawdą żonglować
Niech te relacje skończą się
Za kłamstwo kłamstwo, fakt za fakt
Wszystko stracone już i tak
Śmierć nie przeraża mnie
A krzesło łaski topnieje
A krew w tętnicach zawrzała
Ach jak ich rozczarowałem
Gdy w sprawiedliwość bawili się
Za dobro dobro, zło za zło
Wyznałem całą prawdę bo
Śmierć nie przeraża mnie
A krzesło łaski już czeka
I czuję jak głowa mi płonie
I tęsknię za tą chwilą
Gdy wreszcie wrabiać przestaną mnie
Za życie życie, fakt za fakt
Dojść nie zdołacie, bo i jak?
Czy kłamię wciąż czy nie…
A krzesło łaski już czeka
I czuję jak głowa mi pęka
I tęsknię za tą chwilą
Gdy skończy się na prawdę test
Za oko oko, ząb za ząb
Przeraża popełniony błąd
To kłamstwo prawdą jest!
Tych
którzy z policzkami przyklejonymi do szyb zatapiają wzrok w
nieskończoności rozproszonych blasków. Są pogrążeni w kontemplacji
wszechświata i niczego.
Cienie
tych którzy wpatrują się w plecy kierowcy siedząc od strony przejścia.
W każdej chwili gotowi do skoku aby zanurzyć się w ciemności bram.
Wchodzi
ona i mówi dobry wieczór. Jej powitanie jest zbyt jasne i słoneczne
żeby ktoś mógł ją usłyszeć w kakofonii myśli wypaczonych przez chłód
nocy. Długie blond włosy o popielatym odcieniu otaczają jej okrągłą i
dziwnie gładką twarz.
Przechodzi
wśród pasażerów rozdając wielokolorowe karteczki i uśmiechy małej
dziewczynki którą jest już być może od ponad półwiecza. Karteczki
wracają do jej rąk bez wysiłku bez trudu. Uśmiechy lądują ciężko na
podłodze nie mogąc się już podnieść.
Ona
mówi że trzeba żywić nadzieję gdyż Wszechmogący jest dobry. Mówi że
trzeba mieć nadzieję gdyż jeśli Wszechmogący jest dobry człowiek również
jest dobry. Gdy autobus gwałtownie hamuje przed światłami ona traci
równowagę i uderza głową o szybę.
Na
zewnątrz jakiś cień przeszukuje kontener zapełniony wspomnieniami po
remontach przeprowadzkach i żałobach. Cień wyciąga z kontenera walizkę i
sprawdza jej stan. Następnie odchodzi z walizką w ręku wymachując nią
zamaszyście.
Rozświetlona twarz kobiety rozpłomienia się jeszcze bardziej:
Dzisiejsze słońce nie pozwoliło usiedzieć w czterech ścianach.
Wyszły
na spacer szaliki, czapki i inne zimowe już imponderabilia. Słoneczne
okulary wymówiły się jesienną depresją i przepracowaniem w sezonie
letnim. Na wieść, że doświetlenie dobrze by im zrobiło – zbladły, w
związku z czym stały się nieprzydatne.
Rześkie
powietrze pachniało wniebogłosy jesienio-zimą. Koleiny wyżłobione przez
samochody podczas ostatniego deszczu (zaraz zaraz, kiedy to było?),
pełne były szronu, nieczułego na zaloty wysokiego już słońca.
Tak
jak w ciągu całego roku, tak i teraz przyroda nosi się bardzo
elegancko. Zwłaszcza w słoneczno-złotej oprawie. Piękno jej nie jest
wiosennie obiecujące i rozbrykane, ani letnio rozbuchane i oczywiste.
Teraz trzeba się go doszukiwać, dopatrywać. W graficznych aktach drzew,
wystawionych w całej okazałości na smagania wiatru. W wychudłych
trawach, jeszcze wyprostowanych jak dzielni, mali żołnierze na zbyt
długiej warcie. W zastygłych jak skamieliny kwiatostanach roślin,
których nazwy znam tylko dlatego, że sama im nadaję imiona.
Na
przykład fajka robertyńska: dziewoja słusznej postury, z krótko
przystrzyżonym, rudo-czerwonym pióropuszem, wywiniętym w wyrafinowany,
szczupły cybuch.
Albo
maczek dyskretny: indywiduum wzrostu prawie nikczemnego, o licznych,
drobniutkich makówkach płowej maści, w sam raz na makowniczek? na
kompocik?
Albo
taka stokwiatka rdzawo-rubinowa: wielodzietna mateczka, kryjąca się
przed spojrzeniem intruza wśród wyblakłych traw (nadaremnie, bo z takim
makijażem nie sposób jej nie dojrzeć).
Wszystko to i inne uśmiecha się spod zeschłego liścia: zima, zima? jaka zima?
Kryształowy głos, który przywraca wiarę w niebo i istnienie aniołów…
Usłyszałam
o niej po raz pierwszy mniej więcej 10 lat temu. Jakieś francuski
portal internetowy – nie pamiętam już jego nazwy – zamieścił recenzję
płyty z utworami Haendla, w wykonaniu nieznanej mi śpiewaczki. Haendla
wtedy już znałam i bardzo ceniłam. O czeskiej mezzosopranistce nie
wiedziałam zupełnie nic. Ale ponieważ Polak i Czech są jak Pat i Mat, w
przerwie obiadowej popędziłam do FNAC-u (coś jak nasz EMPiK) i kupiłam
płytę Magdaleny Kozeny. Były to „Italian cantatas”. Od tej pory
zachowuję się jak rasowa fanka: kupuję wszystkie dostępne nagrania,
zaglądam regularnie na internetową stronę artystki, utworzoną przez jej
miłośników. Ba! wchodzę na portale plotkarskie, których bohaterami są
operowe gwiazdy (tak tak, też nie mogłam w to uwierzyć, ale są takie!) i
marzę, żeby usłyszeć i zobaczyć obiekt mego podziwu na żywo. Marzenie
to się ziściło zupełnie niedawno! Ale o tym kiedy indziej …
Magdalena
przychodzi na świat w Brnie, na Morawach, w 1973 roku. W dzieciństwie
śpiewa w Chórze Dziecięcym Miasta Brna, ale nauka gry na fortepianie
(pobiera lekcje w brneńskim konserwatorium) zajmuje ją do tego stopnia,
że bardzo poważnie myśli o karierze pianistycznej. Los decyduje inaczej:
w nieszczęśliwym wypadku Magdalena doznaje złamań obydwu rąk i musi
porzucić swe marzenia. Kontynuuje naukę śpiewu w Wyższej Szkole Sztuk
Muzycznych i Teatralnych w Bratysławie, z zamiarem … śpiewania w chórze.
Na szczęście trafia pod opiekę prof. Evy Blahovej, której doświadczone
ucho rozpoznaje diament.
Kariera
Magdaleny rozpoczyna się na dobre w roku 1995, I-ą nagrodą na
Międzynarodowym Konkursie Mozartowskim w Salzburgu. Od tej pory
występuje w operach na najważniejszych scenach świata, daje recitale
solowe z towarzyszeniem najbardziej cenionych zespołów i dyrygentów. W
2003 roku otrzymuje z rąk francuskiego ministra kultury i sztuki tytuł
Chevalier des Arts et des Lettres.
Ma bardzo szeroki repertuar, choć najważniejsze miejsce w nim zajmuje muzyka klasyczna i barok.
A barok tygrysy lubią najbardziej… ; ) Zwłaszcza w wykonaniu Magdaleny Kożeny.
A dlaczego?
Gdyż jest wrażliwa i porusza słuchacza prawdziwością swoich emocji.
Gdyż z największą wydawałoby się łatwością przechodzi od jednej karkołomnej figury do drugiej.
Gdyż w swoich interpretacjach nie obawia się zaśpiewać „brzydko”, jesli posłużyć ma to uwypukleniu muzyki i tekstu.
Gdyż ma przepiękną barwę głosu.
Gdyż taki głos chciałabym słyszeć po drugiej stronie tęczy.
Gdyż takiego głosu mogliby jej zazdrościć aniołowie…