Świetna Iva Bittova. Pozycja obowiązkowa.
sobota, 27 października 2012
środa, 17 października 2012
Jeśli nie
Jeśli nie
Spać. Nie śnić o biegu. Śpiącnieśpiąc
znosić koncentrację konkurentów. Nie słyszeć ich oddechu. Równego i pewnego. Przyśpieszonego
i nerwowego. Za piątą ścianą szloch piątej pięćdziesiąt osiem. Trzecie piętro obraca
się z ulgą na drugi bok. Ma handicap do siódmej. Czwarte błaga o kwadrans.
Dziesięć minut. Tylko pięć. Wspólnota obolałych w warkocie budzika. Społeczność biorców coraz
słabszej czarnej kawy. Zaprzysiężenie całorocznych najemników cyferblatów i
wyświetlaczy. Związek niedoobudzonych. Wspólnota odnoszących obrażenia na
skutek przedawkowania wiadomości porannych. Walczą zaciekle-niezdarnie-na-niby z
pośpiechem. Zmagają z czasem w telefonie komórkowym. I w każdej komórce
swojego ciała. Biorą cięgi nieodprowadzanych drzwi w metrze. Przeżywają wybuchy
korków ulicznych. Oddają złe myśli. I słowa. Przekuwają w płomykach nieżyczliwej
bezmyślności dobre uczucia na obojętność. I obojętność w lodzie nieżyczliwości na
bezmyślnie złe uczucia. Podążają. Chcą
zdążyć. Muszą nadążyć. Bo jeśli nie oni.
piątek, 12 października 2012
Martynka
Martynka
Martynce brak szczęścia w totolotku i przednich zębów. Gdy Martynka
była młoda, brakowało jej jeszcze męża. Dostała go, gdy inne dziewczyny już
swoim córkom szyły sukienki do pierwszej komunii. Trafił się któregoś dnia taki
nie wiadomo skąd i nie wiadomo jak. Mówił, że
spokojnego życia w bieszczadzkiej dziczy przyjechał szukać. I barany wypasać,
i strzyc, i sery owcze wędzić. Trafił Martynce wprost na serdeczny palec prawej
ręki, ślubując, że hołubić ją i szanować będzie, jak siebie samego. Ale serca w
nim dla Martynki było niewiele. Nie pił, nie bił, nie palił. Nie kochał.
Mrukliwy był. Ponurak skłócony ze światem, a może i z Panem Bogiem. Serce w nim
tylko rzewnie łzawiło, gdy mu wilk owcę zabierał. Rzewniej, niż gdy złośliwe, niewymawialne
chyłkiem przyszło, uniosło w kościstym uścisku jego małą córeczkę i odeszło z
upiornym chichotem. I gdy za sprawą tego samego, nazywanego tylko szeptem zła martynkowy
mąż przeniósł się na miejscowy cmentarz, Martynce przestało brakować męża a
zaczął doskwierać brak zębów i wygranej w totka.
Gdyby tylko trafiła się jej duża wygrana, Martynka postawiłaby
duży, ciepły dom dla swych sióstr i braci. Tych wałęsających się ze zwieszonymi od ciężaru bezdomności i
głodu łbami po drogach i bezdrożach. Tych tkwiących w niedostatku odwzajemnionego
przywiązania i nadmiarze krótkich łańcuchów w dostatnich domostwach we wsi. Z nimi tylko
lubiła gawędzić, pytać o zdrowie i o skurczony żołądek. Dla nich doiła krowę, swą
wyrozumiałą, hojną mleczarnię. U nich miała serce i poważanie. Gdyby trafiła
się ta wygrana, Martynka wstawiłaby też przednie zęby, żeby pokazać wszystkim,
że nie jest dziwaczną odludnicą i że radość w niej dalej mieszka. A przecież w
radości najważniejsze są zęby.
Martynka nie wygra w lotto. Do najbliższej kolektury ma
sześćdziesiąt kilometrów i raptem jeden pekaes na dzień. Ma te same od ponad ćwierć
wieku ubrania, schludne i niezniszczone, ale modne szykiem bezpowrotnie przebrzmiałym.
Ma też dźwięczny, śpiewny głos i mowę melodyjnie rozciągającą wyrazy w
wyraziste sylaby. A Martynka nie lubi, gdy się na niej zawieszają, czort jeden
wie czemu, rozbawione, miejskie spojrzenia.
W niskim, drewnianym domu mieszka Martynka. Nie sama. Ma dla
kogo malować usta szminką z kiosku ruchu i zarzucać wieczorem na ramiona
ażurową chustę w wachlarze. Ma z kim oglądać telewizję. Tercet drzemiących psów
i kwintet mruczących kotów ogląda razem z Martynka filmy. Przyrodnicze filmy
oglądają, no i te o zwierzętach. Żadnych tam o niby-wielkich, kilkudniowych
miłościach-na niby, żadnych tam o niby-ludzkich, natrętnie hałaśliwych niby-ważnych
sprawach. Przecież Martynka i jej domownicy o ludziach wiedzą już wszystko.
Gdy Martynkę budzą o brzasku słoneczne promienie prosto od
wschodu i zasnute lekką mgiełką snu spojrzenia jej cierpliwych bydlątek,
Martynka nie czuje braku przednich zębów. Przędzie co rano myśli o wygranej w
zdrapki, które kupuje w tym samym kiosku ruchu, co i szminkę. Gdy w końcu zdrapie
specjalnie do tego przeznaczonym grosikiem dobry los, ziści marzenie swoje i
głodnych jej serca i opieki. Znajomych i nieznajomych.
I wtedy, jak co rano, Martynka czuje się szczęśliwa.
piątek, 5 października 2012
Czas
Czas
Jest maszyną. Pojazdem mechanicznym. Samochodem. Jak
wszystkie samochody ma kierownicę motor i wszystko co potrzebne jest
samochodowi żeby mógł się przemieszczać. Ponieważ jest samochodem porusza się
jak inne pojazdy po gwarnej rue de Belleville. Tej która czernią asfaltu i
wypukłością kostki brukowej dzieli 19-ą dzielnicę Paryża od 20-ej. Z tym że on
porusza się nieśpiesznie i nie wyprzedzając gdyż jego migacze oślepły a klakson
jest niemy. Dookoła niego ruch uliczny uspokaja się. Zastyga. Zamiera w
zdziwionym szacunku bez pokrzykiwań i ponagleń. Tylko to brzęczące milczenie
unieruchomionych chwilowo silników. Jego kierownica jest okrągła krągłością nie kierownicy ale
czasu wpisanego w zegar który niesie przed sobą w onirycznym skupieniu. Zegar z
czarną obwódką na znak żałoby po czasie spełnionym i utraconym. Zegar z
cyferblatem białym i dziewiczym jak czas który może nastąpi. Jego ubranio-karoseria
(która jest jednocześnie jego strojem zbroją i domem) jest zużyta i tak delikatna
że wydaje się nieistniejąca. Jego czas jego kierownica jego zegar wskazują za
piętnaście dwunastą. Godzina się zgadza. Każdy może to sprawdzić patrząc na
zegar pobliskiej wieży kościelnej.
A gdyby jednak
zechciał dokonać eksperymentu i skonfrontować swoja teorię czasu który
płynie z rzeczywistością biegu samochodów?
Subskrybuj:
Posty (Atom)