środa, 17 października 2012

Jeśli nie

Jeśli nie


Spać. Nie śnić o biegu. Śpiącnieśpiąc znosić koncentrację konkurentów. Nie słyszeć ich oddechu. Równego i pewnego. Przyśpieszonego i nerwowego. Za piątą ścianą szloch piątej pięćdziesiąt osiem. Trzecie piętro obraca się z ulgą na drugi bok. Ma handicap do siódmej. Czwarte błaga o kwadrans. Dziesięć minut. Tylko pięć. Wspólnota obolałych w  warkocie budzika. Społeczność biorców coraz słabszej czarnej kawy. Zaprzysiężenie całorocznych najemników cyferblatów i wyświetlaczy. Związek niedoobudzonych. Wspólnota odnoszących obrażenia na skutek przedawkowania wiadomości porannych. Walczą zaciekle-niezdarnie-na-niby z pośpiechem.  Zmagają z czasem  w telefonie komórkowym. I w każdej komórce swojego ciała. Biorą cięgi nieodprowadzanych drzwi w metrze. Przeżywają wybuchy korków ulicznych. Oddają złe myśli. I słowa. Przekuwają w płomykach nieżyczliwej bezmyślności dobre uczucia na obojętność. I obojętność w lodzie nieżyczliwości na bezmyślnie złe uczucia.  Podążają. Chcą zdążyć. Muszą nadążyć.  Bo jeśli nie oni.  





piątek, 12 października 2012

Martynka

Martynka

Martynce brak szczęścia w totolotku i przednich zębów. Gdy Martynka była młoda, brakowało jej jeszcze męża. Dostała go, gdy inne dziewczyny już swoim córkom szyły sukienki do pierwszej komunii. Trafił się któregoś dnia taki nie wiadomo skąd i nie wiadomo jak. Mówił, że  spokojnego życia w bieszczadzkiej dziczy przyjechał szukać. I barany wypasać, i strzyc, i sery owcze wędzić. Trafił Martynce wprost na serdeczny palec prawej ręki, ślubując, że hołubić ją i szanować będzie, jak siebie samego. Ale serca w nim dla Martynki było niewiele. Nie pił, nie bił, nie palił. Nie kochał. Mrukliwy był. Ponurak skłócony ze światem, a może i z Panem Bogiem. Serce w nim tylko rzewnie łzawiło, gdy mu wilk owcę zabierał. Rzewniej, niż gdy złośliwe, niewymawialne chyłkiem przyszło, uniosło w kościstym uścisku jego małą córeczkę i odeszło z upiornym chichotem. I gdy za sprawą tego samego, nazywanego tylko szeptem zła martynkowy mąż przeniósł się na miejscowy cmentarz, Martynce przestało brakować męża a zaczął doskwierać brak zębów i wygranej w totka.
Gdyby tylko trafiła się jej duża wygrana, Martynka postawiłaby duży, ciepły dom dla swych sióstr i braci. Tych wałęsających  się ze zwieszonymi od ciężaru bezdomności i głodu łbami po drogach i bezdrożach. Tych tkwiących w niedostatku odwzajemnionego przywiązania i nadmiarze krótkich łańcuchów  w dostatnich domostwach we wsi. Z nimi tylko lubiła gawędzić, pytać o zdrowie i o skurczony żołądek. Dla nich doiła krowę, swą wyrozumiałą, hojną mleczarnię. U nich miała serce i poważanie. Gdyby trafiła się ta wygrana, Martynka wstawiłaby też przednie zęby, żeby pokazać wszystkim, że nie jest dziwaczną odludnicą i że radość w niej dalej mieszka. A przecież w radości najważniejsze są zęby.
Martynka nie wygra w lotto. Do najbliższej kolektury ma sześćdziesiąt kilometrów i raptem jeden pekaes na dzień. Ma te same od ponad ćwierć wieku ubrania, schludne i niezniszczone, ale modne szykiem bezpowrotnie przebrzmiałym. Ma też dźwięczny, śpiewny głos i mowę melodyjnie rozciągającą wyrazy w wyraziste sylaby. A Martynka nie lubi, gdy się na niej zawieszają, czort jeden wie czemu, rozbawione, miejskie spojrzenia.
W niskim, drewnianym domu mieszka Martynka. Nie sama. Ma dla kogo malować usta szminką z kiosku ruchu i zarzucać wieczorem na ramiona ażurową chustę w wachlarze. Ma z kim oglądać telewizję. Tercet drzemiących psów i kwintet mruczących kotów ogląda razem z Martynka filmy. Przyrodnicze filmy oglądają, no i te o zwierzętach. Żadnych tam o niby-wielkich, kilkudniowych miłościach-na niby, żadnych tam o niby-ludzkich, natrętnie hałaśliwych niby-ważnych sprawach. Przecież Martynka i jej domownicy o ludziach wiedzą już wszystko.
Gdy Martynkę budzą o brzasku słoneczne promienie prosto od wschodu i zasnute lekką mgiełką snu spojrzenia jej cierpliwych bydlątek, Martynka nie czuje braku przednich zębów. Przędzie co rano myśli o wygranej w zdrapki, które kupuje w tym samym kiosku ruchu, co i szminkę. Gdy w końcu zdrapie specjalnie do tego przeznaczonym grosikiem dobry los, ziści  marzenie   swoje i głodnych jej serca i opieki. Znajomych i nieznajomych.
I wtedy, jak co rano, Martynka czuje się szczęśliwa.






piątek, 5 października 2012

Czas

Czas


Jest maszyną. Pojazdem mechanicznym. Samochodem. Jak wszystkie samochody ma kierownicę motor i wszystko co potrzebne jest samochodowi żeby mógł się przemieszczać. Ponieważ jest samochodem porusza się jak inne pojazdy po gwarnej rue de Belleville. Tej która czernią asfaltu i wypukłością kostki brukowej dzieli 19-ą dzielnicę Paryża od 20-ej. Z tym że on porusza się nieśpiesznie i nie wyprzedzając gdyż jego migacze oślepły a klakson jest niemy. Dookoła niego ruch uliczny uspokaja się. Zastyga. Zamiera w zdziwionym szacunku bez pokrzykiwań i ponagleń. Tylko to brzęczące milczenie unieruchomionych chwilowo silników. Jego kierownica  jest okrągła krągłością nie kierownicy ale czasu wpisanego w zegar który niesie przed sobą w onirycznym skupieniu. Zegar z czarną obwódką na znak żałoby po czasie spełnionym i utraconym. Zegar z cyferblatem białym i dziewiczym jak czas który może nastąpi. Jego ubranio-karoseria (która jest jednocześnie jego strojem zbroją i domem) jest zużyta i tak delikatna że wydaje się nieistniejąca. Jego czas jego kierownica jego zegar wskazują za piętnaście dwunastą. Godzina się zgadza. Każdy może to sprawdzić patrząc na zegar pobliskiej wieży kościelnej.
A gdyby jednak  zechciał dokonać eksperymentu i skonfrontować swoja teorię czasu który płynie z rzeczywistością biegu samochodów?





wtorek, 11 września 2012

Fotografia przyszłości


Fotografia przyszłości

Patrzy w stronę światła które sprawia że jego spojrzenie wydaje się zadziorne. Ostrego światła między konturem prawego policzka a białym ząbkowanym brzegiem fotografii. Stoi odwrócony plecami do swojej krótkiej przeszłości. Myśli o dziewczynie którą postanowił kochać przez całe życie i wydaje mu się to proste gdyż wie iż życie i miłość nie mają granic ani końca. Myśli może o Jamesie Deanie lub o Zbyszku Cybulskim do których chciałby być podobny. Starannie przybiera wyluzowaną pozę bo wie że pewnych rzeczy się nie improwizuje. Dobre wrażenie powinno pojawić się jako pierwsze w kuwecie napełnionej  wywoływaczem. Myśli że dzień w którym został zrobiony ten portret przetrwa na zawsze próbę czasu. Jak wiele innych dni których się nie liczy gdy ma się tyle lat co on. Nie myśli o fotografie które robi zdjęcie pod światło i wbrew regułom kadrowania. Przestrzeń światła które wypełnia jego spojrzenie jest wąska i biała. Pole wyznaczone linią pleców jest ciemne i rozległe. Niebo jest może jasne może błękitne ale tego nigdy nie powie ta czarno-biała pożółkła fotografia która nie dotrzymała słowa że zatrzyma czas.


czwartek, 23 sierpnia 2012

Koniec końców


Koniec końców

Czy to już pora żeby się zestarzeć. Czy na to jest w ogóle kiedykolwiek jakaś pora. Nie ma żadnego powodu żeby się starzeć. Coraz bardziej odczuwać siebie jako balast. Wieloryb wyrzucony przez przeciwne prądy wysycha na dzikiej plaży. Można go nawet podlewać i co z tego. Starzeje się w mgnieniu oka i marszczy. W końcu umiera. On nie wie że się starzeje. Może umrzeć umiera. Podobno nawet wie że umiera. Ale nie wie że się starzeje. Do umierania zawsze jest powód. Z bólu. Z miłości. Z rozkoszy. Z nienawiści. Jest tyle powodów do umierania.
Pójść samemu na Narayama. Nie dać się wynieść komukolwiek. Nawet własnemu synowi którego się nie ma i nigdy nie miało bo zawsze na to był czas. Wszystko w życiu było w zasięgu ręki nawet umieranie choćby w wypadku samochodowym.
Ale nie starość.
A może po prostu mieć to wszystko gdzieś. Gdzieś spóźnione autobusy. Gdzieś źle wyglądające dżinsy. Gdzieś coraz cięższe okulary. Gdzieś orkiestrę symfoniczną w lewym lub prawym uchu. Gdzieś brak ochoty na starość.
Zrównać górę Narayama z poziomem morza.