Lustra
Nie mogła
sobie przypomnieć, jak to się stało. Można przecież zapomnieć do imentu
dopiero co przeczytaną i najpiękniejszą w życiu książkę, wytrącić do
nieistnienia tych jedynych mężczyzn na całe, choć nie na swoje życie,
sprowadzić do niepamięci swoich nienawistnie najlepszych przyjaciół. Ale
zapomnieć żyć?
Zapominanie działo się chyłkiem, ukradkiem, aż stało się – nie wiedzieć, kiedy – zapomnieniem.
Przemknęło
jej to przez głowę po czasie wystarczająco długim, ażeby moc sobie
powiedzieć, że jest za późno. Chociaż było za późno, masochistycznie,
dla celów swej małej, prywatnej statystyki, postanowiła sobie
przypomnieć. Akt przypominania przesłonił niepostrzeżenie jego cel.
Zaczęła odmieniać lata, przypisując konkretnym wiosnom i jesieniom pełne
czarno-białych szczegółów sny (sny tak boleśnie wyraźne, że przestaje
się nimi żyć już tuż po otwarciu oczu) i nieokreślone, rozmazane do
bezkształtu marzenia (marzenia, które nie wiedzieć, kiedy przybierają
sepiową barwę nierzeczywistych, starych fotografii).
W szkolnych
czasach zdarzało się jej w trakcie roku kupować nowe, pachnące
obiecującą świeżością zeszyty, żeby w nie przepisać na czysto treść tych
starych. Gdyż te stare zeszyty z upływem pierwszych miesięcy roku
szkolnego gubiły początkowe upodobanie do ładu i staranności. Marginesy
traciły równowagę, podkreślenia kolory. Hołubione we wrześniu słowa, w
styczniu stawały się niecierpliwe i znudzone, a w lutym zamieniały się w
nieapetyczne kulfony. Wiosna przywracała słowom wagę i wyraz. Wiosną
przecież nawet życie da się przepisać na czysto.
Jak na
ironię losu, to właśnie którejś wiosny zdała sobie sprawę, że to, co się
wydarzyło, jak i to, co nie miało nigdy miejsca w ciągu ostatnich
kilkunastu lat jej życia, nie jest warte ani jednego westchnienia, ani
jednego wykrzyknika. Jej kolekcja nowych, niezapisanych zeszytów
przestała się powiększać o nowe, kupowane pod wiosennym impulsem
egzemplarze.
Nie
pamiętała zupełnie, kiedy przestała zauważać czas. Czasu było przecież
pełno wszędzie: na wieżach ratuszowych i kościelnych, w metrze i w
komputerach, na dworcach i w radiu, na ekranie telewizyjnym i na rękach
przechodniów, w telefonach komórkowych wrogów i przyjaciół, w
samochodach i w samolotach, na kuchenkach mikrofalowych i w dzwonkach na
szkolnych podwórkach.
Przeprowadzała
się co trochę, co chwila : z plecakiem, z walizkami, z przyjaciółmi, z
firmą przeprowadzkową. Hojny, nierealny czas dawał jej siebie pełno na
zapuszczenie prawdziwych korzeni. Zwłaszcza, że korzonków miała wiele:
były w nieprzeczytanych książkach, w niewysłanych pocztówkach,
nienapisanych listach. Mówiła sobie, że kiedyś tam, wyrosną z nich bujne
drzewa o mocnych korzeniach : wytworne klony japońskie, dostojne
libańskie cedry. Kiedyś. Dawała czasowi czas.
Do stojącego
w przedpokoju dużego lustra, o którym jej matka z dumą mówiła “tremo”,
spoglądała ukradkiem, niechętnie. Któregoś dnia rozpostarła na nim gęstą
jak listopadowa mgła tiulowa chustę. Polubiła wtedy przymierzanie przed
półoślepłym lustrem kapeluszy po babce, których nigdy i nigdzie nikt
już nie założy i od lat gromadzonej kolekcji uśmiechów, które na co
dzień leżą w pudełku po butach pod łóżkiem i które, choć co prawda
starannie otulone w białą, jedwabną serwetę, już niczego nie oczekują od
życia.
Nie
rozpoznawała się w lustrach, nie chciała się w nich rozpoznać, w końcu
zupełnie przestała ich używać, podejrzewając je o jakieś dziwne, okrutne
zamiary. Ale luster, podobnie jak i czasu, też było pełno.
Wszędobylskich luster, nieuniknionych w trzewiach dużego miasta, które
wessało ją w siebie wiele czasu temu. Mijała je ukradkiem, obchodziła,
odwracała głowę, jak gdyby nie chciała samej siebie przyłapać na
przyglądaniu się sobie. Gdyż przyglądanie sie swojemu odbiciu było dla
niej poszukiwaniem czasu. Domyślała się, że coś jest nie tak – przecież
widziała, jak czas wysysa czas z jej nielicznych przyjaciół i znajomych.
Dostrzegała, jak rosną im domy, brzuchy, dzieci, zdychają psy, padają
firmy.
Ale też
potrafiła wpatrywać się godzinami w swoje odbicie w małym, kieszonkowym
lusterku; poszukiwała opadających tragikomicznie kącików ust swojej
matki, jej niezdecydowanego półuśmiechu, który w każdej chwili może sie
zamienić w grymas irytacji. Rozciągała we wszystkie strony skórę na
policzkach, żeby znaleźć podobieństwo owalu twarzy, przymykała oczy w
taki sposób, żeby stały sie cienką, czujną, jasną linią, przyklepywała
włosy, wyobrażając sobie, że są koloru zmatowiałego bursztynu. Nic. Ani
śladu. Wtedy łagodnym, prawie pieszczotliwym gestem odkładała lusterko
do szuflady w łazience.
Wiedziała
natomiast na pewno, że to, co się wydarzyło, jak i to, co nie miało
nigdy miejsca w ciągu ostatnich kilkunastu lat jej istnienia, nie było
warte ani jednego westchnienia, ani jednego wykrzyknika. I wtedy
zdarzało się, że czyjeś grzecznie zatroskane spojrzenie kwitowała lekko,
że och, to tylko głowa ją trochę boli, podczas gdy jej głowa pulsowała w
tępym bólu, rozsadzana od środka kiełkującymi w mózgu świeżymi siwymi
włosami i czarnymi myślami.
Postanowiła
niszczyć i siwe włosy i czarne myśli. Z wyrywaniem małych białych
kiełków tuż przy skórze nie miała większego kłopotu. Do chwili, gdy
okazało się, że odrastając są tak samo srebrne. Czarne myśli zwalczała
najczęściej metodą ostentacyjnej ignorancji. Do chwili, gdy okazało się,
że kumulowane latami i upychane po kątach, mimo coraz grubszej warstwy
kurzu nie tracą wcale wigoru i świeżości. Zauważyła też ze zdziwieniem,
że zarówno te jej babie lata, jak i te jej ludzkie smuty wiją sie coraz
bardziej.
Swoje
przetykane srebrem włosy czesała przy okiennej szybie (nieliczna z
chwil, gdy myślała o swojej z wolna postępującej siwiźnie prawie czule,
dzięki pewnemu niedocenionemu poecie, który uwiecznił ją dla własnej
niepamięci w jedynym dobrym wierszu, jaki napisał). Czesała te swoje
długo-krótkie babie lata wyobrażając sobie, że bruzdy coraz wyraźniej
rysujące się po obu stronach jej nosa, dwie ostre linie przecinające
czoło i ociężałe kąciki ust są jedynie odbiciem gałęzi nagiej, jesiennie
trwożliwej wierzby z naprzeciwka.
Od jakiegoś
czasu na wierzbie siadał ptak, ciemny, prawie czarny. Trwożliwe gałęzie
tańczyły pod jego ciężarem a on stroszył upierzenie, popatrując
nieruchomym okiem w jej okno. Pojawiał się na drzewie, gdy tylko ona
znalazła się w pokoju. Spoglądała za szybę i właśnie nadlatywał, nie
wiadomo skąd, osiadając pewnie na chybotliwej gałęzi. Bawiło ją to na
początku, ale z czasem, gdy zdała sobie sprawę z regularności pojawiania
się ptaka, zaczęła się bać. Któregoś razu, otworzyła okno – pojawił się
natychmiast – i zadała mu nieme pytanie. Ptak odpowiedział równie
bezgłośnie jak ona: po co mi twoja dusza.
Kiedyś i
gdzieś, znalazła się w samym środku pędzącego zewsząd i na wszystkie
strony tłumu. Zawirowało nią, zakręciło. Niesiona na niepowstrzymanej,
nieludzkiej fali, ujrzała nagle na wprost siebie swoja matkę. Zdziwiła
sie w pół-sekundzie, że matka ma na sobie jej rzeczy: luźny, szary
prochowiec, finezyjnie zamotany szal, jej buty. Twarz matki drgała z
trudem pohamowywanym rozdrażnieniem, kąciki ust tragikomicznie opadały w
dół. Gdy tłum rozpuścił się w autobusie i na schodach prowadzących do
metra, zobaczyła, że stoi przed wielką, poprzecinaną taflami luster
witryną.