wtorek, 27 grudnia 2011

Lustra

Lustra

Nie mogła sobie przypomnieć, jak to się stało. Można przecież zapomnieć do imentu dopiero co przeczytaną i najpiękniejszą w życiu książkę, wytrącić do nieistnienia tych jedynych mężczyzn na całe, choć nie na swoje życie, sprowadzić do niepamięci swoich nienawistnie najlepszych przyjaciół. Ale zapomnieć żyć?
Zapominanie działo się chyłkiem, ukradkiem, aż stało się – nie wiedzieć, kiedy – zapomnieniem.

Przemknęło jej to przez głowę po czasie wystarczająco długim, ażeby moc sobie powiedzieć, że jest za późno. Chociaż było za późno, masochistycznie, dla celów swej małej, prywatnej statystyki, postanowiła sobie przypomnieć. Akt przypominania przesłonił niepostrzeżenie jego cel. Zaczęła odmieniać lata, przypisując konkretnym wiosnom i jesieniom pełne czarno-białych szczegółów sny (sny tak boleśnie wyraźne, że przestaje się nimi żyć już tuż po otwarciu oczu) i nieokreślone, rozmazane do bezkształtu marzenia (marzenia, które nie wiedzieć, kiedy przybierają sepiową barwę nierzeczywistych, starych fotografii).

W szkolnych czasach zdarzało się jej w trakcie roku kupować nowe, pachnące obiecującą świeżością zeszyty, żeby w nie przepisać na czysto treść tych starych. Gdyż te stare zeszyty z upływem pierwszych miesięcy roku szkolnego gubiły początkowe upodobanie do ładu i staranności. Marginesy traciły równowagę, podkreślenia kolory. Hołubione we wrześniu słowa, w styczniu stawały się niecierpliwe i znudzone, a w lutym zamieniały się w nieapetyczne kulfony. Wiosna przywracała słowom wagę i wyraz. Wiosną przecież nawet życie da się przepisać na czysto.

Jak na ironię losu, to właśnie którejś wiosny zdała sobie sprawę, że to, co się wydarzyło, jak i to, co nie miało nigdy miejsca w ciągu ostatnich kilkunastu lat jej życia, nie jest warte ani jednego westchnienia, ani jednego wykrzyknika. Jej kolekcja nowych, niezapisanych zeszytów przestała się powiększać o nowe, kupowane pod wiosennym impulsem egzemplarze.

Nie pamiętała zupełnie, kiedy przestała zauważać czas. Czasu było przecież pełno wszędzie: na wieżach ratuszowych i kościelnych, w metrze i w komputerach, na dworcach i w radiu, na ekranie telewizyjnym i na rękach przechodniów, w telefonach komórkowych wrogów i przyjaciół, w samochodach i w samolotach, na kuchenkach mikrofalowych i w dzwonkach na szkolnych podwórkach.

Przeprowadzała się co trochę, co chwila : z plecakiem, z walizkami, z przyjaciółmi, z firmą przeprowadzkową. Hojny, nierealny czas dawał jej siebie pełno na zapuszczenie prawdziwych korzeni. Zwłaszcza, że korzonków miała wiele: były w nieprzeczytanych książkach, w niewysłanych pocztówkach, nienapisanych listach. Mówiła sobie, że kiedyś tam, wyrosną z nich bujne drzewa o mocnych korzeniach : wytworne klony japońskie, dostojne libańskie cedry. Kiedyś. Dawała czasowi czas.

Do stojącego w przedpokoju dużego lustra, o którym jej matka z dumą mówiła “tremo”, spoglądała ukradkiem, niechętnie. Któregoś dnia rozpostarła na nim gęstą jak listopadowa mgła tiulowa chustę. Polubiła wtedy przymierzanie przed półoślepłym lustrem kapeluszy po babce, których nigdy i nigdzie nikt już nie założy i od lat gromadzonej kolekcji uśmiechów, które na co dzień leżą w pudełku po butach pod łóżkiem i które, choć co prawda starannie otulone w białą, jedwabną serwetę, już niczego nie oczekują od życia.

Nie rozpoznawała się w lustrach, nie chciała się w nich rozpoznać, w końcu zupełnie przestała ich używać, podejrzewając je o jakieś dziwne, okrutne zamiary. Ale luster, podobnie jak i czasu, też było pełno. Wszędobylskich luster, nieuniknionych w trzewiach dużego miasta, które wessało ją w siebie wiele czasu temu. Mijała je ukradkiem, obchodziła, odwracała głowę, jak gdyby nie chciała samej siebie przyłapać na przyglądaniu się sobie. Gdyż przyglądanie sie swojemu odbiciu było dla niej poszukiwaniem czasu. Domyślała się, że coś jest nie tak – przecież widziała, jak czas wysysa czas z jej nielicznych przyjaciół i znajomych. Dostrzegała, jak rosną im domy, brzuchy, dzieci, zdychają psy, padają firmy.

Ale też potrafiła wpatrywać się godzinami w swoje odbicie w małym, kieszonkowym lusterku; poszukiwała opadających tragikomicznie kącików ust swojej matki, jej niezdecydowanego półuśmiechu, który w każdej chwili może sie zamienić w grymas irytacji. Rozciągała we wszystkie strony skórę na policzkach, żeby znaleźć podobieństwo owalu twarzy, przymykała oczy w taki sposób, żeby stały sie cienką, czujną, jasną linią, przyklepywała włosy, wyobrażając sobie, że są koloru zmatowiałego bursztynu. Nic. Ani śladu. Wtedy łagodnym, prawie pieszczotliwym gestem odkładała lusterko do szuflady w łazience.

Wiedziała natomiast na pewno, że to, co się wydarzyło, jak i to, co nie miało nigdy miejsca w ciągu ostatnich kilkunastu lat jej istnienia, nie było warte ani jednego westchnienia, ani jednego wykrzyknika. I wtedy zdarzało się, że czyjeś grzecznie zatroskane spojrzenie kwitowała lekko, że och, to tylko głowa ją trochę boli, podczas gdy jej głowa pulsowała w tępym bólu, rozsadzana od środka kiełkującymi w mózgu świeżymi siwymi włosami i czarnymi myślami.

Postanowiła niszczyć i siwe włosy i czarne myśli. Z wyrywaniem małych białych kiełków tuż przy skórze nie miała większego kłopotu. Do chwili, gdy okazało się, że odrastając są tak samo srebrne. Czarne myśli zwalczała najczęściej metodą ostentacyjnej ignorancji. Do chwili, gdy okazało się, że kumulowane latami i upychane po kątach, mimo coraz grubszej warstwy kurzu nie tracą wcale wigoru i świeżości. Zauważyła też ze zdziwieniem, że zarówno te jej babie lata, jak i te jej ludzkie smuty wiją sie coraz bardziej.

Swoje przetykane srebrem włosy czesała przy okiennej szybie (nieliczna z chwil, gdy myślała o swojej z wolna postępującej siwiźnie prawie czule, dzięki pewnemu niedocenionemu poecie, który uwiecznił ją dla własnej niepamięci w jedynym dobrym wierszu, jaki napisał). Czesała te swoje długo-krótkie babie lata wyobrażając sobie, że bruzdy coraz wyraźniej rysujące się po obu stronach jej nosa, dwie ostre linie przecinające czoło i ociężałe kąciki ust są jedynie odbiciem gałęzi nagiej, jesiennie trwożliwej wierzby z naprzeciwka.

Od jakiegoś czasu na wierzbie siadał ptak, ciemny, prawie czarny. Trwożliwe gałęzie tańczyły pod jego ciężarem a on stroszył upierzenie, popatrując nieruchomym okiem w jej okno.  Pojawiał się na drzewie, gdy tylko ona znalazła się w pokoju. Spoglądała za szybę i właśnie nadlatywał, nie wiadomo skąd, osiadając pewnie na chybotliwej gałęzi. Bawiło ją to na początku, ale z czasem, gdy zdała sobie sprawę z regularności pojawiania się ptaka, zaczęła się bać. Któregoś razu, otworzyła okno – pojawił się natychmiast – i zadała mu nieme pytanie. Ptak odpowiedział równie bezgłośnie jak ona: po co mi twoja dusza.

Kiedyś i gdzieś, znalazła się w samym środku pędzącego zewsząd i na wszystkie strony tłumu. Zawirowało nią, zakręciło. Niesiona na niepowstrzymanej, nieludzkiej fali, ujrzała nagle na wprost siebie swoja matkę. Zdziwiła sie w pół-sekundzie, że matka ma na sobie jej rzeczy: luźny, szary prochowiec, finezyjnie zamotany szal, jej buty. Twarz matki drgała z trudem pohamowywanym rozdrażnieniem, kąciki ust tragikomicznie opadały w dół. Gdy tłum rozpuścił się w autobusie i na schodach prowadzących do metra, zobaczyła, że stoi przed wielką, poprzecinaną taflami luster witryną.

Jej matka z lustra zaniosła się szlochem.









wtorek, 13 grudnia 2011

Środa we wtorek i to 13-ego



Impulsem do mojego dzisiejszego wpisu jest tekst, który wyszedł spod  pióra pewnej Pani. Czytając go, zadawałam sobie wiele pytań, zastanawiając się długo co autorka miała naprawdę na myśli. Należy bowiem pamiętać, że Pani ta w przeszłości już wiele razy popełniła różne dziwne (co najmniej) wypowiedzi. Jak choćby ta, wygłoszona  w Sztokholmie, o niedoli polskich kobiet bitych przez swoich katolickich mężów. Dokładniej brzmiało to tak: „Katolicka, w przeważającej mierze, Polska, choć wolna od „honorowych zabójstw”, ma problemy ze zjawiskiem stosowania przemocy wobec kobiet, mające źródło w silnym wpływie Kościoła Katolickiego na życie publiczne. [...] Katolicyzm nie wspiera bezpośrednio, ale też nie sprzeciwia się przemocy wobec kobiet. Istnieją jednak pośrednie związki, poprzez kulturę, która jest silnie oparta na religii.” (cytat za Wikipedią).

Zatem wgryzałam się w jej ostatni tekst bardzo długo, chcąc zrozumieć czy:
a)  jest on swego rodzaju przedwczesnym prima-aprilisowym żartem lub testem na inteligencję czytelnika, do którego został zaadresowany z przymrużeniem oka
b)  jest on zupełnie poważnym felietonem, napisanym przez poważną osobę, która analizując fakt już historyczny, ocenia go z perspektywy i na chłodno

Jeżeli pierwsze założenie jest trafne,  to kamień z serca. Swoim artykułem Magdalena Środa dostarczyła  mi wiele okazji do głośnego śmiechu, zdrowego śmiechu powodującemu wydzielanie się  endorfin. Nawet czekolada nie miałaby przy Magdalenie Środzie wielu szans.

A co natomiast jeśli felieton był z założenia autorki serio-serio? Hm, tu już zaczyna się robić poważniej, a nawet wręcz dramatyczniej. I wtedy rozbiór felietonu mógłby wyglądać tak:
Dawno, dawno temu było sobie następujące powiedzenie: „nic tak nie plami kobiety, jak atrament”. Paradoksalnie to powiedzenie jest aktualne i dziś, w czasach komputerów, internetu i wszelakich szybkich „przekaziorów”. Archiwa w sieci są pełne wszystkiego. Niczego nie można dziś  przykryć grubą warstwą kurzu i zapomnieć. O tym wszystkim chyba nie pamięta Magdalena Środa. Przepraszam – profesor Magdalena Środa. Nie bez przyczyny kładę nacisk na tytuł Magdaleny Środy (jest profesorem filozofii) gdyż tytuł ten, skojarzony z jej felietonem wysmażonym dla Wprost24, budzi niedowierzanie i chęć bolesnego uszczypnięcia się w cokolwiek, w celu sprawdzenia czasu i przestrzeni, w której się znajdujemy.

Do rzeczy: otóż Magdalena Środa splamiła się felietonem „Starsza o 30 lat”. Nawiązuje on  do tytułu najnowszej książki niejakiego Wojciecha Jaruzelskiego, p.t. „Starsi o 30 lat”. O ile w książce  W.J. można z góry  spodziewać się pewnego określonego przekazu, który autor modeluje z dużym powodzeniem od wielu lat (samodzielnie lub z pomocą wielu  prominentnych postaci naszego życia społeczno-politycznego), o tyle lektura artykułu Pani profesor budzi  zażenowane zakłopotanie, które bardzo szybko przeistacza się w autentyczne przerażenie (no chyba że Autorka nas przekona, że popełniła tekst satyryczny, ale póki co tej pewności nie mamy). Zakłopotanie, gdyż starannie wykształcona i inteligentna Magdalena Środa dzieli się z czytelnikami swoją zaiste przewrotną i szkaradną interpretacją wydarzeń i zajść, którymi 30 lat temu żyli obywatele naszego „ludowego” wtedy kraju. I tą pokraczną interpretacją dzieli się z czytelnikami zupełnie na serio. A może nie tylko na serio, ale w dodatku, jak na filozofa przystało – „filozoficznie”?

W swoim felietonie Magdalena Środa przytacza przeróżne aspekty tamtego życia i – w wierszach jak i między wierszami –  dzieli się z nami swoim wnioskiem, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. I tak dowiadujemy się, że: „Okres ten stworzył doskonałe warunki do budowy kapitału społecznego, umacniania związków przyjaźni i relacji zaufania między ludźmi. Oczywiście relacje te miały charakter ograniczony do małych grup, ale za to intensywny. Tak intensywny, że Polska przeszła w stanie wojennym przez baby boom. Godzina policyjna, brak dostępu do rozrywki, szkolnictwa oraz pracy owocował wzmożoną aktywnością towarzyską i seksualną. A brak środków antykoncepcyjnych – zwielokrotnioną dzietnością.”
Jednym słowem, dziękujemy ci Wojciechu Jaruzelski za to, że dałeś nam – i to zupełnie za „friko” – możliwość rozwoju i wzbogacania doświadczeń. Nie szkodzi, że nie wszyscy z nas mogli skorzystać z tej darmowej i jedynej w swoim rodzaju lekcji. Wielu zostało zamkniętych w „internatach”, a nie wszystkie one były podobne do „złotej klatki” w Gołdapi. Wielu musiało wyjechać za granicę,  gdyż zafundowałeś im bilet w jedną stronę. Wielu straciło pracę. Wielu za granicę wyjeżdżało w geście bezsilnej rozpaczy i na ochotnika oraz wbrew władzy, po karkołomnych i długotrwałych staraniach o paszport, z kilkunastoma dolarami w kieszeni na dobry początek, które to dolary komuna pozwoliła im kupić w banku na tzw. książeczkę dewizową.
Uwaga Magdaleny Środy dotycząca „baby boomu”. No cóż, pani profesor, ponieważ sposób na zwiększenie pogłowia w naszym kraju jest według Pani tak prosty, to  - w obliczu nadciągającej klęski przyrostu naturalnego – zróbmy sobie taki mały stan wojenny, zabierzmy obywatelom piloty i prezerwatywy oraz tym podobne. No i niech się biorą do pracy, ku chwale ojczyzny. W czasie gry wstępnej niech poczytają sobie Husserla czy Heideggera (do których ma Pani słabość, sądząc po lekturze Pani tekstu) albo Marksa, zaś post factum niech się nawzajem przepytają, celem utrwalenia wiedzy.
A może Magdalena Środa używa w tym akapicie figury retorycznej, której ja, nieobeznana z subtelnymi sposobami przekazu czytelniczka, nie rozpoznałam i nie pojęłam? Bardzo bym sobie tego życzyła.

Polska zaradność według Magdaleny Środy wygląda tak: „Stan wojenny motywował też do zintensyfikowanej zaradności: zdobycie masła, mięsa czy dostanie się do domu z dalekich stron miasta przed godziną policyjną albo w czasie jej trwania było nie lada wyczynem.”
Wiem, że było wyczynem. Wielu z nas to wie. Pamiętam dobrze, jak wyglądało wtedy moje miasto tuż przed 10-ą. Nasza wiedza „nabyta” na filmach wojenno-okupacyjnych świetnie się sprawdzała w nowych warunkach stanu wojennego. Przemykające się cienie, nerwowe wyczekiwanie na ostatni tramwaj, chowanie się po bramach na odgłos ciężkich, wojskowych butów. Zaś w kontekście słabego lub wręcz nieistniejącego zaopatrzenia w podstawowe artykuły żywnościowe, czy też  inne „luksusowe” dobra konsumpcyjne (przysłowiowy papier toaletowy…) użyła pani profesor sformułowania „zdobycie”. Też takiego określenia używałam – lecz dopiero teraz, po przeczytaniu artykułu filozofa i etyka Magdaleny Środy zdałam sobie sprawę, jak dalece byliśmy wtedy upupieni i zastraszeni. Przez wojnę, którą wypowiedziała nam nasza „władza”.

Bardzo zabawnie i żartobliwie autorka felietonu przypomina nam zasługi rzecznika rządu, który umilał nam za pomocą jedynie słusznych mediów szare i długie wieczory zimowe: „Z powodu zmilitaryzowanych i monotonnie propaństwowych mediów (stan nudy przerywała czasem konferencja Jerzego Urbana, gdzie śmiechom i żartom nie było końca) rósł udział Polaków w kulturze wysokiej”.
To teraz ja żartobliwie zapytam Magdalenę Środę, czy już napisała dziękczynny list do świetnie prosperującego w dzisiejszej nowej rzeczywistości Jerzego Urbana. Urbana, który rozśmieszał nas w tamtych latach do łez ze szklanego okienka, a który dziś kontynuuje swoje obrzydliwe dzieło na łamach pewnego plugawego pisemka? Jeszcze NIE napisała Pani tego listu?
Hmm, mam problem z „rosnącym udziałem w kulturze wysokiej” – może Pani zechce mi dać jakieś konkretne przykłady? Niech i ja się pośmieję.  A może nie mieszkałyśmy wówczas w tym samym kraju?  Może ja pomykałam sobie  po ciemnych zaułkach z klapkami na oczach i nie dostrzegałam przejawów rośnięcia owej kultury.

Pisze Pani dalej, że „…wojskowe reżimy lubią stroić akty przemocy w narodową muzykę poważną. Jej dostępność – można nawet powiedzieć – uporczywa dostępność niewątpliwie przyczyniła się do podniesienia edukacji muzycznej oraz patriotycznej społeczeństwa. Bardzo ważnym aspektem stanu wojennego było też zwiększone czytelnictwo”.
No tutaj to już zupełnie zgłupiałam i nie wiem czy mam się śmiać za sprawą Pani sarkastycznego humoru, czy jest jednak Pani serio-serio felietonistką. Czy sądzi Pani, iż wielokrotnie powtarzany (czyli nadużywany) Mazurek Dąbrowskiego jest dowodem na podniesienie edukacji muzycznej i stopnia patriotyzmu?  Nnno… może jednak jest coś na rzeczy…  Będę musiała to jeszcze raz przemyśleć. Co do czytania – niezupełnie się z Panią mogę zgodzić. Mianowicie jest prawdą, że wtedy ludzie czytali więcej – ale nie z powodu stanu wojennego! Czytali ci, co zawsze czytali, co czytają i co czytać będą. Ci, którzy kulturę czytelniczą wynieśli z domu i szkoły. Ci, którzy będą czytać niezależnie od takich czy innych politycznych okoliczności przyrody. A nie odnotowała Pani w swoich doświadczeniach zjawiska „emigracji wewnętrznej”? Gdy reżimowe dwie telewizyjne gadaczki  nie dawały oddychać, czytało się książki i dyskutowało się na ich temat. Nie było też wtedy tak licznych „zaprzyjaźnionych” stacji telewizyjnych, które robią dziś ludziom sieczkę z mózgu. Nie było różnych tytułów prasowych, które używając majstersztyków socjo-technicznych „jadą” na najniższych ludzkich uczuciach. Mówi Pani, że w tym czasie zajmowała się Pani kolportażem rzadkich książek i wydawnictw drugiego obiegu. Bardzo mnie to cieszy. Ale to chyba jedyny radosny plus dodatni, jaki odnotowuję osobiście w pani artykule.

Pisze Pani, że jej „…francuscy znajomi uwielbiali tu przyjeżdżać! Już na granicy z Polską przeżywali dreszcze emocji, wioząc na przykład zamówiony sprzęt drukarski. Potem mogli się fotografować przy czołgach i zomowcach, a ucieczka przed szarżującymi siłami porządkowymi lub oberwanie gumową pałą stanowiły niezapomniane wspomnienia. Dzięki czemu poważnie wzrósł potencjał turystyczny kraju. Niestety, wycofanie się ze stanu wojennego roztrwoniło go bezpowrotnie.”
Rozbrajający jest ten akapit poświęcony zjawisku „turystyki kwalifikowanej”. Nie słyszałam o nim wcześniej, zatem mogę pogratulować  Magdalenie Środzie ciekawych, wręcz ekscytujących przeżyć, z czołgiem w tle. Ba! Z zomowcem w tle. Jedna moja – nomen omen francuska – znajoma znalazłszy się w moim mieście w stanowo-wojennym czasie, nie zdążyła nawet do końca wydobyć z torby swojego aparatu, a co dopiero zrobić zdjęcia. Została przywołana do rzeczywistości groźbą zarekwirowania mienia. Cóż, miała Pani szczęście do miłych zomowców i jeszcze milszych milicjantów.
Jeżeli Pani felieton mam przyjąć zgodnie z Pani ewentualną intencją „na poważnie”, muszę i ja dorzucić kilka nostalgicznych myśli. Że strasznie mi żal koksowników, tabunów zomowców i milicjantów, armatek wodnych, gazów łzawiących oraz biegów po zdrowie (jeśli ktoś nie wie, co to ostatnie oznaczało, niech spyta Magdalenę Środę). Że brak mi widoku nudzących się na tle pustych półek sprzedawczyń w sklepach. Brak chleba omaszczonego musztarda, a przy święcie to nawet i pasztetem mazowieckim z puszki. Brak talonów czyli kartek na cukry, mąki, kasze, mięcha, benzynę, mydło, papierosy, cukierki, buty i parę innych zupełnych drobiazgów.  Zaś najbardziej żałuję utraconego na zawsze „potencjału turystycznego”. Tyle dewizowego szmalu poszło się paść tylko dlatego, że pewien generał odwołał wojnę ze swoim niepokornym społeczeństwem…

Na zakończenie pisze Pani jak następuje:
„Palacze nie mogli palić, pożeracze masła, mięsa czy sera nie mogli pożerać; wszyscy musieli się jakoś radykalnie samoograniczać. Miało to znaczenie dobroczynne nie tylko z powodów zdrowotnych, ale również moralnych; Polakom udawało się skutecznie unikać pokus konsumpcjonizmu. W stanie wojennym również władza miała do wykonania wiele zbożnych prac: cenzurowała, kontrolowała, podsłuchiwała, pilnowała, straszyła. W przeciwieństwie do dziś – wiadomo było, co robi. Był ład, porządek i monopartyjność. No, w sumie – fajnie było..”
To jednak chyba nie jest tekst z kabaretu rodem. To nie jest tekst opublikowany przez czasopismo, które mogłoby być potomkiem „Szpilek” czy „Karuzeli”. To jest tekst opublikowany w czasopiśmie pretendującym  do nazwy czasopisma opiniotwórczego. To jest tekst napisany przez  kogoś, kto prawdopodobnie nie ma nic przeciwko byciu nazywanym „autorytetem moralnym”. I dlatego właśnie jest ten tekst tak przeraźliwie smutny i duszący.
W tym to czasopiśmie Magdalena Środa wyznaje, że tęskni za ładem, monopartyjnością i  brakiem konsumpcjonizmu. Pozostając w tej logice, może należałoby od ludzi skonfrontowanych z wojenną gehenną  w 1939 r. też oczekiwać wyznania, że było fajnie? A od tych, którzy głodowali w obozach koncentracyjnych i sowieckich łagrach, że przynajmniej wiedzieli i widzieli, co robi władza i że summa summarum się jedynie „samoograniczali? Co Pani na to? Może się jednak podzieli Pani z nami swoimi intencjami, jakie ją umotywowały do takiego a nie innego sposobu pisania? Śmichot to jest czy przeanalizowane i zsyntetyzowane wspomnienia sprzed 30 lat?

Ostatnie zdanie z artykułu Magdaleny Środy brzmi: „Szkoda, że mogę to docenić i cieszyć się tym dopiero po 30 latach”

Parafrazując to zdanie powiem, że szkoda, iż musieliśmy doczekać takich czasów, gdy ludzie tacy jak Magdalena Środa sprawują rząd dusz narzucając nam swoje chore, wypaczone wizje. Oczywiście jeżeli wszystko to, co Magdalena Środa napisała, jest napisane serio-prawdą…

Jeżeli zaś jest to napisane śmiechem i z założenia budzić w nas ma śmiech, tym bardziej chrońmy naszą pamięć, oby nasze wspomnienia nie rozpuszczały się jak kartkowe mydło i nie „samoograniczały”  do braku teleranka 13-ego grudnia roku pamiętnego …


p.s.  Wyznać muszę, że ja też w pewnym sensie z rozrzewnieniem wspominam tamten czas. Stan wojenny mnie dopadł, gdy byłam młodą, rozwijającą się istotką, człowiekiem en devenir i  zachłannym wszystkiego:  przyjaźni, miłości, dóbr kultury, samodzielności… Jestem parę lat młodsza od Magdaleny Środy, ale mam wrażenie, że dzieli nas pokoleniowa przepaść. Dzieli nas również to, że to nie ja uczę studentów filozofii i etyki.
p.s. 2 Dzisiejsza Rzeczpospolita informuje, że: „… w Brukseli zostały upublicznione dokumenty NATO z okresu stanu wojennego. Sojusz nie zaobserwował ruchów wojsk radzieckich wskazujących na możliwość wejścia do Polski.” Kolejny dowód na to, że stan wojenny został wymyślony i wprowadzony samodzielnie i niezależnie przez Wojciecha Jaruzelskiego.



czwartek, 8 grudnia 2011

Konspirator

Konspirator

Wybrał anonimat i konspirację. Dlatego że świat zupełnie oszalał a ludzie sądzą że są bezkarni i mogą sobie pozwolić na wszystko. Jego opór jest z góry skazany na niepowodzenie gdyż świat liczy sobie tysiące lat a jego osobista wojna zrodziła się dopiero co ze związku wstydliwej bezradności dnia i rozpaczy wykrzyczanej bezwstydnie nocą. Jego mała wojna uczy się jeszcze chodzić i nie potrafi ogarnąć sensu pytań dlaczego kto i jak. Nosi nauszniki które przekształcają cywilizację w ciąg świstów i pomruków. Oczy ma zakryte ciemnymi okularami o lustrzanych szkłach które czynią go jasnowidzem (okulary nazywane są „słonecznymi” nie wiedzieć czemu gdyż słońce urodziło się martwe w podziemiach metra). Czyta jutrzejszą gazetę którą trzyma do góry nogami bo przecież czy tak czy inaczej przyszłość nie istnieje.








wtorek, 6 grudnia 2011

Aktualności czyli uwaga na przebierańców!




Nic na to nie mogę poradzić, ale lubię tradycję. Zwłaszcza tę tradycyjną tradycję wolę od tej nowej, świeckiej tradycji. (Aż pcha się pod klawiaturę wtrącenie z jednego najbardziej cytowanych polskich filmów: „a właściwie to kiedy wy obchodzicie wigilię?”).

Lubię pisanki i baranka z cukru w Wielkanoc, bukiet z kwiatów polnych i ziół na Matki Boskiej Zielnej. Lubię robić samodzielnie palmę na niedzielę palmową, lubię kolędy i pastorałki na Boże Narodzenie. Lubię gwiazdę betlejemską na szczycie choinki, zamiast przedmiotu pociągłego kształtu, zwanego „czubkiem choinkowym”. (Swoją drogą myślę sobie, że tę nazwę wysmażyli ci sami od zwisu męskiego, z nie tak bardzo odległych czasów peerelu). Lubię też dzień, który wypada 6-ego grudnia. Coraz mniej z li tylko podarkowych  względów (choć podarki tego dnia przyjmuję z radością) – lubię ten dzień ze względu na arcyciekawą postać świętego i wbrew zakusom kusego, żeby odebrać świętemu co jego jest.
Dzień 6 grudnia jest rocznicą śmierci biskupa Mikołaja z Miry, (dzisiejsza Turcja). Zaczęłam od końca nie bez kozery – gdyby umarł w inny dzień, prawdopodobnie właśnie ten inny dzień byłby jego świętem. Świętem człowieka bogatego, który wszystkie swe dobra doczesne rozdaje biednym i potrzebującym.
Jest biskup Mikołaj patronem wielu krajów i miast (np. Grecji, Rosji, Bydgoszczy i Antwerpii). Dba o cukierników, piekarzy, kierowców, więźniów i studentów. Prawdziwie uniwersalny i przede wszystkim ludzki to święty. Sprawca dobrego, bohater legend. Znaleźć można w Internecie wiele opisów jego działalności – dla leniwych, pierwsze z brzegu źródło to oczywiście wikipedia, pod hasłami: święty Mikołaj i Mikołaj z Miry.
Ja najbardziej chcę się skupić na portretach biskupa Mikołaja. 

Do XIX wieku jest on przedstawiany tak:









                   




     
A w taki sposób pisze go Jerzy Nowosielski – to już wiek XX, a może nawet XXI: 

 Piękny, prawda?             



Zaś poniżej – przebierańcy, wymyśleni dla celów reklamowych pewnego napoju.
Który skądinąd lubię.

 
W taki właśnie sposób w 1931 roku przedstawiano Mikołaja  w Stanach Zjednoczonych.  Firma c-c, na której to zlecenie święty otrzymał nowy „imidż” zarobiła i zarabia nadal całkiem spore kokosy (pomimo, iż - jak wszyscy wiemy, w c-c moczy się stare, zardzewiałe śrubki, żeby stały się młodymi, błyszczącymi śrubami...).


Tu, poniżej, kolejni Mikołajowie w niebiskupiej odsłonie. Nie reklamują żadnego napoju (chociaż kto ich tam wie…), ale chyba też niczego nie rozdają. Oprócz obietnic i słów bez pokrycia.


 
 Prywatnie, jeden z dwóch panów nazywa się Died Maroz, a drugi Diadia Wałodia. Ten pierwszy ponownie robi zawrotną karierę w Polsce. A to dzięki wybiegom różnych „pijarowców” od siedmiu boleści, którzy wiedzą, że pamięć ludzka jest krótka,. Pojawia się zatem ów Dziadek Mróz tu i tam, przy okołoświątecznych okazjach. Niżej – dowód na istnienie Dziadka Mroza w Polsce anno domini 2011, Sądzę, iż dowodów na istnienie Diadii Wałodii przedstawiać nie trzeba. 

Przenieśmy się teraz nad morze, a konkretnie do Kołobrzegu. Hotel nazywa się Jantar.
 
 
 Jeśli o mnie chodzi, przez owego Dziadka Mroza nawet zanętowy szlafrok im nie pomoże…

I taki właśnie portret towarzyszy nam od wielu lat. Dzieci dzisiejsze, poproszone o narysowanie świętego Mikołaja, bez wahania sięgają po czerwoną kredkę i rąbią  reklamkę coca-coli. Gorzej, że 6-ego grudnia cały świat zamienia się w jedną wielką reklamę coca-coli. Ba, żeby to jeszcze od 6 grudnia, ale niestety to szaleństwo „kupiecko-wydawnicze” towarzyszy nam już od  mniej więcej początku października.

A tutaj dowód na przezorność pewnej instytucji – zdjęcie zostało wykonane w połowie sierpnia…  A dokładniej – 15 sierpnia, o czym zaświadczyć mogę ja sama, datownik mojego aparatu jak i biało-czerwone po prawej stronie.
 
  Nie ma się co dziwić, że banki się bogacą. Trzeba ciąć co się da, zbierać ziarnko do ziarnka, itepe, itede.


Obywatel C-c się panoszy. W kinie, w Lublinie, w metrze i w swetrze…
A my płyniemy z prądem. Bo tak robią tak zwani „wszyscy”.  Bo tak łatwiej. Bo tak lepiej.



I nikt jakoś nie chce pamiętać, że tylko martwe ryby płyną z prądem…




niedziela, 4 grudnia 2011

Aktualności czyli muzykalne Barbórki


Barbara to dzisiejsza solenizantka. Nie sposób o niej nie pamiętać. Święto patronki górników obchodzi się od morza do Tatr. Jej imię nosi w Polsce co 50-a osoba płci pięknej. Jeżeli ktoś chce zadać sobie trochę trudu i wyliczyć, ile Barbarek mamy w kraju, niech liczy i do mnie napisze. Będę zobowiązana.
Imię to wywodzi się z greckiego przymiotnika „barbaros”. Słowo to desygnowało każdego, kto nie był Grekiem, czyli po prostu cudzoziemca. Poprzez łacinę nabrało nowego,dzisiaj jeszcze aktualnego znaczenia: barbarzyńcy.
O tym, że Barbary nie muszą być barbarzyńcami, będzie ten wpis. Postaci, które zaraz muzycznie się przedstawią, są ucieleśnieniem łagodności, figlarności, melancholii, piękna, inteligencji, talentu…


Zatem, w kolejności zupełnie przypadkowej, oto One:


Bardzo zapomniana - a szkoda - Barbara Rylska. (Portugalczycy proszeni są o niesłuchanie tej piosenki)



po prostu Barbara... (poniżej najnajnajpiękniejsza - jak dla mnie - piosenka Barbary, która zresztą nazywała się zupełnie inaczej; ale to przecież nikomu nie wadzi, zwłaszcza Barbarom)



Barbara Bonney - z tą Barbórką spotkałam się pierwszy raz właśnie dzisiaj; zobaczymy, czy z tej znajomości coś wyniknie…




Barbara Kraftówna - w roli zupełnie innej,  niż można było się spodziewać, patrząc na jej zdjęcie z filmu Wojciecha J.Hasa









sobota, 3 grudnia 2011

Portrety

Biały Królik, jak to Biały Królik, ciągle gdzieś się śpieszy.
A właściwie nie gdzieś, tylko na podwieczorek do Królowej.
L`Arroseuse arrosee.
Albo – kto pod kim dołki kopie – jak kto woli.
       
Karnawał w W.
W  jak Wetlina.





czwartek, 1 grudnia 2011

Nieobecność

Nieobecność

Jego kwadratowy stół jest malutki. Stworzony dla pojedynczego  klienta a może mizantropa. Siedzi sam w głębi bistra na rue du Bac i nie wygląda na kogoś kto unika ludzi. Ani na kogoś kto szuka ich towarzystwa. Jakiś głos tuż za mną mówi z szacunkiem że On tam jest. Nie wiem kto mówi te słowa ale postanawiam się nie odwracać. A On zawieszony nad swoim talerzem gryzmoli coś na papierowym obrusiku. Dokładniej na małej przestrzeni między kieliszkiem (zaskakujące że kieliszek nie pozostawia żadnego czerwonego śladu na obrusie choć karafka jest już do połowy pusta) a solniczką. Mimo niewielkiej powierzchni jego pióro biegnie po papierze szybko i płynnie. Pismo jest drobne. Mikroskopijne. Słuchawki jego walkmana nie przepuszczają ani jednego łyka ani jednego kęsa muzyki której słucha.  Przyobleczona w szary papier książka którą trzyma w lewej ręce również jest zagadką.
Zatem trzeba będzie zaczekać.
Nareszcie wstaje i (czyżby przez nieuwagę?) jego książka uderza w karafkę z winem.  Strumień koloru granatu (choć  karafka jest zaledwie do połowy pełna ) rozlewa się natychmiast na cały stół i na papier obrusiku który wchłania żarłocznie ostatnią szansę na odgadnięcie tajemnicy jego zauważalnej nieobecności.