Nic na to nie mogę poradzić, ale lubię tradycję. Zwłaszcza tę tradycyjną tradycję wolę od tej nowej, świeckiej tradycji. (Aż pcha się pod klawiaturę wtrącenie z jednego najbardziej cytowanych polskich filmów: „a właściwie to kiedy wy obchodzicie wigilię?”).
Lubię
pisanki i baranka z cukru w Wielkanoc, bukiet z kwiatów polnych i ziół
na Matki Boskiej Zielnej. Lubię robić samodzielnie palmę na niedzielę
palmową, lubię kolędy i pastorałki na Boże Narodzenie. Lubię gwiazdę
betlejemską na szczycie choinki, zamiast przedmiotu pociągłego kształtu,
zwanego „czubkiem choinkowym”. (Swoją drogą myślę sobie, że tę nazwę
wysmażyli ci sami od zwisu męskiego, z nie tak bardzo odległych czasów
peerelu). Lubię też dzień, który wypada 6-ego grudnia. Coraz mniej z li
tylko podarkowych względów (choć podarki tego dnia przyjmuję z
radością) – lubię ten dzień ze względu na arcyciekawą postać świętego i
wbrew zakusom kusego, żeby odebrać świętemu co jego jest.
Dzień
6 grudnia jest rocznicą śmierci biskupa Mikołaja z Miry, (dzisiejsza
Turcja). Zaczęłam od końca nie bez kozery – gdyby umarł w inny dzień,
prawdopodobnie właśnie ten inny dzień byłby jego świętem. Świętem
człowieka bogatego, który wszystkie swe dobra doczesne rozdaje biednym i
potrzebującym.
Jest
biskup Mikołaj patronem wielu krajów i miast (np. Grecji, Rosji,
Bydgoszczy i Antwerpii). Dba o cukierników, piekarzy, kierowców,
więźniów i studentów. Prawdziwie uniwersalny i przede wszystkim ludzki
to święty. Sprawca dobrego, bohater legend. Znaleźć można w Internecie
wiele opisów jego działalności – dla leniwych, pierwsze z brzegu źródło
to oczywiście wikipedia, pod hasłami: święty Mikołaj i Mikołaj z Miry.
Ja najbardziej chcę się skupić na portretach biskupa Mikołaja.
Do XIX wieku jest on przedstawiany tak:
A w taki sposób pisze go Jerzy Nowosielski – to już wiek XX, a może nawet XXI:
Piękny, prawda? 
Zaś poniżej – przebierańcy, wymyśleni dla celów reklamowych pewnego napoju.
Który skądinąd lubię.
W
taki właśnie sposób w 1931 roku przedstawiano Mikołaja w Stanach
Zjednoczonych. Firma c-c, na której to zlecenie święty otrzymał nowy
„imidż” zarobiła i zarabia nadal całkiem spore kokosy (pomimo, iż - jak wszyscy wiemy, w c-c moczy się stare, zardzewiałe śrubki, żeby stały się młodymi, błyszczącymi śrubami...).
Prywatnie,
jeden z dwóch panów nazywa się Died Maroz, a drugi Diadia Wałodia. Ten
pierwszy ponownie robi zawrotną karierę w Polsce. A to dzięki wybiegom
różnych „pijarowców” od siedmiu boleści, którzy wiedzą, że pamięć
ludzka jest krótka,. Pojawia się zatem ów Dziadek Mróz tu i tam, przy
okołoświątecznych okazjach. Niżej – dowód na istnienie Dziadka Mroza w
Polsce anno domini 2011, Sądzę, iż dowodów na istnienie Diadii Wałodii
przedstawiać nie trzeba.
Przenieśmy się teraz nad morze, a konkretnie do Kołobrzegu. Hotel nazywa się Jantar.
Jeśli o mnie chodzi, przez owego Dziadka Mroza nawet zanętowy szlafrok im nie pomoże…
I
taki właśnie portret towarzyszy nam od wielu lat. Dzieci dzisiejsze,
poproszone o narysowanie świętego Mikołaja, bez wahania sięgają po
czerwoną kredkę i rąbią reklamkę coca-coli. Gorzej, że 6-ego grudnia
cały świat zamienia się w jedną wielką reklamę coca-coli. Ba, żeby to
jeszcze od 6 grudnia, ale niestety to szaleństwo „kupiecko-wydawnicze”
towarzyszy nam już od mniej więcej początku października.
A
tutaj dowód na przezorność pewnej instytucji – zdjęcie zostało wykonane
w połowie sierpnia… A dokładniej – 15 sierpnia, o czym zaświadczyć
mogę ja sama, datownik mojego aparatu jak i biało-czerwone po prawej stronie.
Nie ma się co dziwić, że banki się bogacą. Trzeba ciąć co się da, zbierać ziarnko do ziarnka, itepe, itede.
Obywatel C-c się panoszy. W kinie, w Lublinie, w metrze i w swetrze…
A my płyniemy z prądem. Bo tak robią tak zwani „wszyscy”. Bo tak łatwiej. Bo tak lepiej.
I nikt jakoś nie chce pamiętać, że tylko martwe ryby płyną z prądem…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz