wtorek, 3 kwietnia 2012

Raymond

Raymond

Wszyscy mówią na niego Raymond. Nikt nigdy się nie zastanawia jakie nazwisko ma Raymond. Czy w ogóle ma jakieś nazwisko. Dyryguje światem ze szczytu wysokiego taboretu wciśniętego między wejście i kraniec baru. Jedno z jego kameleonich oczu obserwuje przez spoconą szybę małą ciemnawą Cite des Trois Bornes w jedenastej dzielnicy Paryża przy której mieści się bar. Drugie nadzoruje jego ciasne wnętrze. Bar z kiepskim jak wszędzie cienkim beaujolais nouveau. Bistro gdzie na chybcika je się przypalonego croque-monsieur. Arabska herbaciarnia gdzie gorącą miętową herbatę leje się do małych szklaneczek unosząc dzbanek wysoko do góry.
Raymond patrzy. Raymond słucha. Raymond wie wszystko. Raymond  jest jak ten jego taboret wciśnięty miedzy wejście a kraniec kontuaru. Nikt nigdy się nie zastanawia co dzieje się z Raymondem gdy bar otępiały całodniowym gwarem zamyka drzwi ze zniechęconym trzaskiem. Przed wyjściem Raymond zmiata jeszcze niedopałki  sprzed kontuaru (już od jakiegoś czasu właścicielka Nadia nie dziękuje mu za tę przysługę nawet cieniem uśmiechu). I jeśli jego ciało rozchwiane całodziennym winnym czuwaniem mu na to jeszcze pozwala kłania się krzesłom (które sam wcześniej poskładał w wysokie kopki) kłania się stołom  (które sam wcześniej powycierał ścierką o podejrzanym kolorze) i kłania się całemu towarzystwu. Dla niektórych to  bar. Dla innych  bistro. Dla Raymonda to połowa wszechświata. Nikt nie zna drugiej połowy. Tej pomiędzy porą cieni wychodzących z baru a jękiem  naczyń mytych przed otwarciem.