Raymond
Wszyscy
mówią na niego Raymond. Nikt nigdy się nie zastanawia jakie nazwisko ma
Raymond. Czy w ogóle ma jakieś nazwisko. Dyryguje światem ze szczytu
wysokiego taboretu wciśniętego między wejście i kraniec baru. Jedno z
jego kameleonich oczu obserwuje przez spoconą szybę małą ciemnawą Cite
des Trois Bornes w jedenastej dzielnicy Paryża przy której mieści się
bar. Drugie nadzoruje jego ciasne wnętrze. Bar z kiepskim jak wszędzie
cienkim beaujolais nouveau. Bistro gdzie na chybcika je się przypalonego
croque-monsieur. Arabska herbaciarnia gdzie gorącą miętową herbatę leje
się do małych szklaneczek unosząc dzbanek wysoko do góry.
Raymond
patrzy. Raymond słucha. Raymond wie wszystko. Raymond jest jak ten
jego taboret wciśnięty miedzy wejście a kraniec kontuaru. Nikt nigdy się
nie zastanawia co dzieje się z Raymondem gdy bar otępiały całodniowym
gwarem zamyka drzwi ze zniechęconym trzaskiem. Przed wyjściem Raymond
zmiata jeszcze niedopałki sprzed kontuaru (już od jakiegoś czasu
właścicielka Nadia nie dziękuje mu za tę przysługę nawet cieniem
uśmiechu). I jeśli jego ciało rozchwiane całodziennym winnym czuwaniem
mu na to jeszcze pozwala kłania się krzesłom (które sam wcześniej
poskładał w wysokie kopki) kłania się stołom (które sam wcześniej
powycierał ścierką o podejrzanym kolorze) i kłania się całemu
towarzystwu. Dla niektórych to bar. Dla innych bistro. Dla Raymonda to
połowa wszechświata. Nikt nie zna drugiej połowy. Tej pomiędzy porą
cieni wychodzących z baru a jękiem naczyń mytych przed otwarciem.