piątek, 12 października 2012

Martynka

Martynka

Martynce brak szczęścia w totolotku i przednich zębów. Gdy Martynka była młoda, brakowało jej jeszcze męża. Dostała go, gdy inne dziewczyny już swoim córkom szyły sukienki do pierwszej komunii. Trafił się któregoś dnia taki nie wiadomo skąd i nie wiadomo jak. Mówił, że  spokojnego życia w bieszczadzkiej dziczy przyjechał szukać. I barany wypasać, i strzyc, i sery owcze wędzić. Trafił Martynce wprost na serdeczny palec prawej ręki, ślubując, że hołubić ją i szanować będzie, jak siebie samego. Ale serca w nim dla Martynki było niewiele. Nie pił, nie bił, nie palił. Nie kochał. Mrukliwy był. Ponurak skłócony ze światem, a może i z Panem Bogiem. Serce w nim tylko rzewnie łzawiło, gdy mu wilk owcę zabierał. Rzewniej, niż gdy złośliwe, niewymawialne chyłkiem przyszło, uniosło w kościstym uścisku jego małą córeczkę i odeszło z upiornym chichotem. I gdy za sprawą tego samego, nazywanego tylko szeptem zła martynkowy mąż przeniósł się na miejscowy cmentarz, Martynce przestało brakować męża a zaczął doskwierać brak zębów i wygranej w totka.
Gdyby tylko trafiła się jej duża wygrana, Martynka postawiłaby duży, ciepły dom dla swych sióstr i braci. Tych wałęsających  się ze zwieszonymi od ciężaru bezdomności i głodu łbami po drogach i bezdrożach. Tych tkwiących w niedostatku odwzajemnionego przywiązania i nadmiarze krótkich łańcuchów  w dostatnich domostwach we wsi. Z nimi tylko lubiła gawędzić, pytać o zdrowie i o skurczony żołądek. Dla nich doiła krowę, swą wyrozumiałą, hojną mleczarnię. U nich miała serce i poważanie. Gdyby trafiła się ta wygrana, Martynka wstawiłaby też przednie zęby, żeby pokazać wszystkim, że nie jest dziwaczną odludnicą i że radość w niej dalej mieszka. A przecież w radości najważniejsze są zęby.
Martynka nie wygra w lotto. Do najbliższej kolektury ma sześćdziesiąt kilometrów i raptem jeden pekaes na dzień. Ma te same od ponad ćwierć wieku ubrania, schludne i niezniszczone, ale modne szykiem bezpowrotnie przebrzmiałym. Ma też dźwięczny, śpiewny głos i mowę melodyjnie rozciągającą wyrazy w wyraziste sylaby. A Martynka nie lubi, gdy się na niej zawieszają, czort jeden wie czemu, rozbawione, miejskie spojrzenia.
W niskim, drewnianym domu mieszka Martynka. Nie sama. Ma dla kogo malować usta szminką z kiosku ruchu i zarzucać wieczorem na ramiona ażurową chustę w wachlarze. Ma z kim oglądać telewizję. Tercet drzemiących psów i kwintet mruczących kotów ogląda razem z Martynka filmy. Przyrodnicze filmy oglądają, no i te o zwierzętach. Żadnych tam o niby-wielkich, kilkudniowych miłościach-na niby, żadnych tam o niby-ludzkich, natrętnie hałaśliwych niby-ważnych sprawach. Przecież Martynka i jej domownicy o ludziach wiedzą już wszystko.
Gdy Martynkę budzą o brzasku słoneczne promienie prosto od wschodu i zasnute lekką mgiełką snu spojrzenia jej cierpliwych bydlątek, Martynka nie czuje braku przednich zębów. Przędzie co rano myśli o wygranej w zdrapki, które kupuje w tym samym kiosku ruchu, co i szminkę. Gdy w końcu zdrapie specjalnie do tego przeznaczonym grosikiem dobry los, ziści  marzenie   swoje i głodnych jej serca i opieki. Znajomych i nieznajomych.
I wtedy, jak co rano, Martynka czuje się szczęśliwa.






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz