Przebudził ją
ostrym szarpnięciem jej własny lęk. Ocknęła się z ulgą, że udało się jej nie zapamiętać
na szczęście niczego. Rozedrgana przebłyskiem niezapamiętanego snu, a
jednocześnie otumaniona spływającym z nieba żarem, spojrzała na zegarek. Drzemała
na skraju polany zaledwie kilka minut, ale to wystarczyło, żeby słonce w swoim
rytmicznym marszu dosięgło ją swymi promieniami.
Odwróciła twarz
w stronę słońca - święciło ostro, zapamiętale, jak gdyby chciało ją oślepić. Cofnęła
głowę i zamknęła oczy, ale jeszcze przez kilka sekund przez opuszczone powieki
widziała rozszczepione, jaskrawe płomienie. Gdy po jej twarzy przesunął się
delikatny cień przepływających po niebie pierzastych, mlecznych obłoków, otworzyła
oczy i właśnie wtedy zobaczyła tę dziewczynę, a może właściwie kobietę, później
już sama nie wiedziała jak o niej myśleć.
Ta
kobieta-dziewczyna wyszła zza zakrętu, za którym chwilę przedtem zniknął starszy
pan. Była wysoka i szczupła, choć mocnej budowy ciała. Jej długie, zebrane na
karku w luźny węzeł włosy, były zupełnie siwe - gdzieniegdzie tylko było widać
czarną nić. Mocno pobrużdżone czoło i pomarszczona wokół oczu skóra kłóciły się
z krągłymi jak u dziecka policzkami. Ubrana w ciemną, gładką i długą suknię, zmierzała
w stronę polany. Była bosa, przez co widać było wyraźnie jej artretyczne stopy,
pokryte gęstą siecią grubych, sino-granatowych żył, ale mimo to szła krokiem
szybkim i pewnym. Niosła przed sobą nieduże, jasne zawiniątko. Gdy znalazła się
na środku polany, opadła lekko na kolana i delikatnie położyła swój pakunek na
trawie. Klęczała tak wyprostowana, z głową zwróconą ku słońcu kilka chwil, jak
gdyby pochłonięta w modlitwie albo medytacji. A może po prostu cieszyła się słonecznym
ciepłem i światłem, albo przypatrywała się szybującemu nisko po niebie dużemu,
ciemno upierzonemu ptakowi. Nagle odwróciła
się za siebie - jej spojrzenie było wyniosłe, wręcz władcze - podniosła się
zwinnie z klęczek i zniknęła w alei prowadzącej do parkowej bramy.
Nigdy nie dowiedziała
się, kim była ta kobieta i czemu zostawiła je w parku. Płakało, bardzo cicho,
ale płakało. Leżało prawie nieruchomo, falowało leciutko kołysane swoim własnym,
malutkim płaczem. Gdyby nie to, można by pomyśleć, że nie ma w nim życia. Podeszła
blisko i pochyliła się nad nim - wydało jej się, że przestało płakać, ale ono
tylko przymknęło oczy i pojękiwało dalej. Jak gdyby nie chciało widzieć, że ktoś
na nie patrzy. Było całe pomarszczone, jakby się dopiero co urodziło. Na jego
malutkiej twarzy nie było strachu, ale wydało jej się, że płacze przypominając
sobie coś złego. A przecież takie małe nie maja jeszcze świadomości tego, co było.
Takie małe nie mają pamięci, przemknęło jej przez głowę. Takie małe, że nawet
ich strach jest jeszcze nieukształtowany, niedorosły.
Podniosła je z
trawnika. Nie wyciągało do niej rąk, nie opierało się. Było leciutkie, leciusieńkie.
Wszystko w nim i wszystko, co było związane z jego małym, cichutko roztrzęsionym
byciem, wydało się jej leciutkie. Nieznośnie lekki miało też oddech. Gdy wzięła
je na ręce, zobaczyła jak całe jest zaślinione. Ślina wylewała mu się kącikami
ust, spływała dwoma korytkami na szyję, żłobiąc na brodzie błyszczące koleiny. Zobaczyła
to dopiero z bliska, podniósłszy je do góry - złapała je pod pachami, nie czując
wcale jego ciężaru. Obróciła je plecami do słońca - tak, aby ostre światło nie mogło
dotykać jego twarzy. Wtedy właśnie zobaczyła, jakie jest zaślinione i że co
chwilę wysuwa język. Język był sino-czerwony. Pomyślała, że tak wygląda szkarłat.
Albo amarant. A może purpura.
Zawstydziła się
i położyła je sobie na kolanach. Patrzyło w jej stronę, ale nie wiedziała czy
ją widzi, czy patrzy na nią. Przestało się bać, czuła to. Nie wiedziała, czy ono wyczuło jej strach, a
ona przecież bała się i to bardzo. No ale co miała zrobić, gdy tamta położyła
je na trawniku i poszła sobie? Poszła sobie, zniknęła, rozpłynęła się w powietrzu.
Zostało ono, z krwisto-czerwonym językiem na brodzie. A poza nią nie było w tej
chwili w parku nikogo. Wyciągnęła z kieszeni chusteczkę i wytarła mu buzię. Gdy
jej palce prześliznęły się niechcący po tym nieszczęsnym języku - zatchnęło się
a ona poczuła ukłucie. Coś ukłuło ją w palec - jego język ukłuł ją w palec a
ono zakwiliło. Dotknęła go nieśmiało, choć bez odrazy - poczuła, że z języka
wystaje mu coś cienkiego i ostrego. Coś jakby igły, kolce czy żądła wystawały gęsto
z jego języka, jeden przy drugim. Pomyślała sobie, że gdyby nawet chciała, to
nie mogłaby tego wszystkiego wymyśleć, ani wyśnić. Nie zastanawiając się nad tym,
co robi, zaczęła delikatnie wyjmować mu igły - pozwalało jej na to, nie chowało
języka. Gdy tylko wyjmowała jedne, prawie natychmiast z tego samego miejsca wychodziły
kolejne i następne. Pomyślała, że nigdy nie da rady usunąć ich wszystkich, że
to się nigdy nie skończy. W półsekundowej beznadziei opadły jej bezwolnie ręce,
a ono w ciągu tej samej pół-sekundy zaszlochało, zafalowało, poczerwieniało i
zaraz zbladło. Ze zdwojoną determinacją zaczęła znów wyciągać z jego półotwartej,
bezzębnej buzi kolce i igły. Myślała, to straszne, że to się jej nie śni, że to
nie jest sen. Ze snu mogłaby się po prostu obudzić, jak to się już jej zdarzało
tyle razy. Obudzić sie ze świadomością, że właśnie się obudziła i nie zapamiętać
niczego, żadnego szczegółu.
Gdy pomyślała słowo
“sen”, zdała sobie sprawę, że coś podobnego się jej przyśniło zaledwie kilkanaście
minut wcześniej, gdy rozleniwiona popołudniowym upałem zdrzemnęła się w parku.
Właśnie to jej się śniło. Śniło jej się, że z jej języka wyrastają ostre igły.
Gdy tylko wyciągała jedne, na ich miejscu pojawiały się następne. A przecież
wyciągała, wyjmowała je z krwawiącego języka garściami. W tym śnie mijający ją
ludzie rzucali w jej stronę dziwne, pierzchliwo -uspokajające spojrzenia, w których
czaiła się podejrzliwość.
W pewnej chwili spostrzegła,
że na miejscu świeżo wyjętych igieł nie pojawiają się już następne. Mała,
pomarszczona twarzyczka, znieruchomiała do tej pory w obolałym skupieniu,
zaczęła się odprężać i różowieć a ona odetchnęła głęboko, całymi płucami, całym
ciałem i podniosła głowę w stronę mlecznego puchu, rozsypującego się gdzieś tam
bardzo wysoko w powietrzu. Nagle na niebie zupełnie znikąd pojawił się znowu
ten duży, ciemny ptak. Zatoczył nisko nad polaną kilka kręgów, wydało się jej,
że jego nieruchome jak guziki czarne oczy przyglądają się jej badawczo. Dziecko
rozciągnęło usta w coś na kształt uśmiechu. A może miał to być zalążek płaczu –
nigdy nie miała się już o tym dowiedzieć. Poczuła jak jakiś długi, wąski cień kładzie
się na trawniku gdzie klęczała - bosonoga kobieta-dziewczyna w długiej sukni łagodnym,
choć stanowczym ruchem, odebrała jej leżące na jej kolanach zawiniątko i zanim mogła
zrobić cokolwiek, choćby się przestraszyć albo coś wykrzyknąć,
kobieta-dziewczyna zniknęła wśród okwieconych krzewach.
Pomyślała, że
znowu męczy ją jeden z tych jej uporczywych, wieloodcinkowych sennych majaków.
Ta myśl ją uspokoiła na tyle, żeby spróbować regularnie oddychać, żeby coś
zdecydować, zdecydować, że był to znowu ten sam torturujący ją od miesięcy
koszmar i żeby z tym zdecydowaniem wstać, wrócić do domu, nalać do wanny chłodnej
wody, zanurzyć się w niej, otrząsnąć, oczyścić.
Gdy oparła na
ziemi rękę, żeby podnieść się z trawnika, poczuła nieprzyjemne, jak gdyby
metalowe ukłucie – podniosła rękę na wysokość oczu i ujrzała kilka długich i
cieniutkich igieł, które wbiły się jej pod naskórek. Akupunktura, akupresura, codziennie
od 13-ej do 17-ej, pomyślała, nie wiedząc sama, dlaczego.
Niesamowita symbolika w tym śnie.
OdpowiedzUsuńSymbolika nie do ogarnięcia na pierwszy rzut myśli. Ale jak to jest przedstawione! Ata naprawdę ŚWIETNIE pisze.
OdpowiedzUsuńPrzemysław Zawadzki