Stary
Przyniósł z
szopy skrzynkę z narzędziami. Porozkładał je metodycznie i równo, jedno koło
drugiego, na rozłożonej na ziemi starej szmacie. Młotek, strug, piłka ręczna,
śrubokręt, pilnik, dłuto. Jako pierwszy pod ciosy młotka i piły poszedł stół z
jadalni. Ten ciężki, dębowy, który pamiętał odległe czasy gwarnych obiadów codziennych,
wigilijnych kolacji przy choince i śniadań wokół wielkanocnego koszyczka.
Najpierw oddzielił od blatu toczone nogi i odrzucił na bok. Spod ostrza struga
razem z bejcą czmychały okrągłe blizny po czajnikach, rondelkach i wazach. Deski
blatu pojaśniały, wybielały. Wygładził nierówności papierem ściernym i poszedł
do sypialni. Opróżnił łóżko z materaca i pościeli. Zmęczył się, przenosząc je
na podwórko. Był to ciężki, modrzewiowy mebel. I była to jedna trzecia jego dorosłego
życia - w tym łóżku kochał, chorował, śnił.
W tym łóżku urodził się jego syn. Takich solidnych sprzętów z porządnego
drewna już dziś nikt nie robi. Jego długie deski miały tę dodatkową zaletę, że
nie wymagały wielu łączeń.
Od lat mieszkał
sam, w zaniedbanym domu na przedmieściu niedużego, prowincjonalnego miasta. W
przylegającym do domu ogrodzie uprawiał rozmaite odmiany roślin. Warzywa,
kwiaty, zioła – posłuszne jego rękom i sercu - wszystko to rodziło zdrowe, dorodne
owoce. Tak było za życia żony, do której mawiał, że jest najdoskonalszym i najcenniejszym
dziełem natury. Przemierzali razem jej przykrótką egzystencję jak ten ogród, pielęgnując
z jednakowym oddaniem róże i marchewki. Gdy odeszła, a było to dawno temu,
ogród zaczął zarastać - zapomniany i opuszczony. Dzieci poszły w świat, przestały
mieć dla niego czas, zapomniały go odwiedzać i, co najgorsze, opuściła je dusza.
Rodzinne miasteczko się dla nich skurczyło; przeszkadzała im jego oswojona powolność,
przewidywalne uporządkowanie i pozorny bezwład. Wkrótce one same uładziły swoje
życie, wpisując je w rutynę i niepostrzeżenie dla samych siebie postarzały się.
Urodziły im się ich własne dzieci i nawet te, bez zastanowienia, myślały o rzadko widywanym
dziadku: ten stary dziwak.
Duży, masywny kredens,
odziedziczony po rodzicach żony, rozebrał na mniejsze kawałki w domu – nie
dałby rady wynieść go w całości sam na podwórko. Drżały mu ręce, gdy wykręcał
zawiasy przeszklonych drzwiczek jego górnej
części. Przypomniał sobie, z jakim zachwytem wpatrywały się w witrażowe desenie
kredensu jego dzieci, gdy zapadał letni zmrok. Ich spojrzenia, jak zaczarowane,
śledziły drogę wędrującego po szkle słońca. Wielokolorowe światło pieściło im półotwarte
buzie, a potem rozpraszało się na przeciwległej, białej ścianie. Mawiały wtedy,
że jest ciekawiej niż w kinie. Odłożył ostrożnie nieprzydatne, górne drzwiczki
obok kręconych nóg dębowego stołu. Ze zdjęciem dolnych drzwi poradził sobie dość
szybko, ale stalowe zawiasy stawiały opór i nie chciały opuścić drewna
skrzydeł, w których były osadzone przez wiele lat. Wziął dłuto i młotek. Twarde
drewno jęczało ale nie chciało poddać się operacji. Przy kolejnym uderzeniu
młotek ześliznął się z dłuta i uderzył go w kciuk. Nie czuł bólu, tylko patrzył
bezradnie, jak jego dłoń sinieje i puchnie.
Męczył go telefon,
nudziła telewizja, nie ciekawiły okoliczne sensacje. W miasteczku mało kto się
nim interesował. Czasem jeszcze tylko ktoś z sąsiedztwa, kiedy zawodzili
lekarze albo brakowało pieniędzy na lekarstwa, przychodził do Starego po poradę
i zioła. Bo Stary znał się na roślinach. Niegdyś mówił, że wyssał ten dar z
mlekiem matki. Wiedzę zaś, której mu matka nie dała, chłonął czytając i
eksperymentując. Na przechadzki do lasu czy na łąkę zabierał zawsze stary Klucz
Rostafińskiego o kremowych kartkach. Znał receptury ojca Klimuszki, stosował
się do porad Hildegardy z Bingen. Od wiosny do późnej jesieni chodził boso o
świcie po rosie, co według świętej Hildegardy dobrze wpływa na odporność i reumatyzm.
Prawie nigdy nie chorował - nie wiedzieć, czy z powodu rodzicielskich genów,
czy z powodu przestrzegania zaleceń swoich mistrzów. Był już wiekowy - tak
sędziwy, że mógł spotkać swych bliskich przyjaciół jedynie na pobliskim
cmentarzu.
Obwiązał rękę
ciasno kawałkiem bandaża i wrócił do pracy. Plecy kredensu były zrobione z
dykty. Odrzucił je niecierpliwie na
rosnący stos bezużytecznych kawałków. Wiekowe półki, pamiętające całe pokolenia
zastaw stołowych, były trochę wygięte, ale mięsiste. Nie wymagały heblowania,
wystarczyło kilka minut, żeby zedrzeć papierem ściernym resztki łuszczącej się
farby. Dół kredensu okazał się równie cenny. Jego blat z wiśniowego drewna
poddawał się obróbce bez oporów. Drzwiczki, zrobione z jednolitych desek, nie
nosiły śladów korników i po usunięciu politury wyglądały czysto, porządnie. Bardzo
dokładnie przejrzał jeszcze raz wszystkie deski i deseczki, aby mieć pewność,
że nie ma w nich już żadnych śrub, gwoździ i metalowych złączek. Gdy skończył,
wziął się do strugania drewnianych kołków. Posłużyły mu do tego drobne,
najpierw niechętnie odrzucane kawałki drewna, które jakby uradowane, że też się
na coś przydadzą, pozwalały się rzeźbić i wygładzać bez sprzeciwu jego
obolałym, żylastym dłoniom. Gdy
przyszedł wieczór, poczuł się zbyt zmęczony i samotny, żeby cokolwiek
przełknąć. Położył się na kanapie w stołowym i pragnął zasnąć długim, przyjaznym
snem. Rano nie wiedział, czy ślady zacieków na suficie mu się śniły, czy spędził
całą noc wpatrując się w nie.
Miał własną
wizję przechodzenia do drugiego życia, które cywilizacja nazywa śmiercią. Był z
nią dobrze zaznajomiony. Tylu ludzi umarło mu na rękach - takich, którym nikt
już nie mógł pomóc, nawet on sam. Swoją własną śmierć, swoje własne drugie życie
postanowił oswajać, tak jak oswaja się dzikie zwierzę. Bez zbytniej nadziei na
powodzenie, ale z wiarą, że w obliczu nieodgadnionego-nieuchronnego, stać
będzie mógł wyprostowany, jak przed równym sobie, patrząc w oczy bez strachu.
Umierając na
dużym, modrzewiowym łożu, jego żona wyznała, że boi się zostać pochowana
żywcem. Prosiła, żeby odwlekł jak najdłużej pochówek, aż będzie mieć pewność,
iż jej ciało nie odpowiada na żadne zewnętrzne bodźce. Czekał zatem dwa
tygodnie, paląc u jej wezgłowia pachnące suszki, aż dom przesiąkł wonią
mieszanki nagietków, macierzanki i rozkładającego się ciała. Na cmentarzu nie
płakał i z nikim nie rozmawiał, czego nie mogły mu wybaczyć jego dzieci. Wyjechały
zaraz po pogrzebie, śpiesząc do swoich spraw, do dorastających dzieci, których
przez delikatność nie przywiozły na pogrzeb babki. A on tylko schudł jeszcze
bardziej, dziwnie wyprostował a jego ostry nos przybrał wręcz krogulczy, drapieżny
kształt. Sąsiedzi przestali mu się kłaniać a on przestał ich dostrzegać. Co
miał komu tłumaczyć - on, ten stary dziwak. Czy jest dziwactwem, gdy ktoś
odwraca się do świata, gdy sam świat się do niego odwrócił? Zresztą jego świat już nie istniał.
Teraz mógł
przystąpić do najważniejszej części dzieła. Nie znał się na stolarce i zespalanie kołkami desek w jedną całość
zabrało mu więcej godzin, niż przewidywał. Wkrótce przestał liczył czas - przecież i tak nie wiedział, ile mu go
zostało. Pracował w skupieniu, nie jedząc, popijał jedynie ziołowe herbatki z
czarnego bzu i mięty. Przycinał ręczną piłą drewniane elementy, dłutem i
wiertłem wgryzał się w ich miąższ, żłobiąc w nim wąskie, krótkie korytarze. Nie
używał kleju, zespalał deski kołkami siłą swych sparciałych mięśni. Jeszcze gdy gromadził potrzebne mu
narzędzia, natrafił w szopie na pokryty pajęczyną zapomnienia krąg wosku, który
dostał w podarunku od swego przyjaciela-pszczelarza. Od razu pomyślał, że
zabierze tę materię ze sobą w podróż. Podgrzewał w dużym garnku wodę, wkładał
do niego mniejszy garnek z rozdrobnionymi kawałkami tej pszczelej wydzieliny i
cierpliwie wcierał półpłynne złoto w drewno, aż uzyskało piękną, miodową barwę
i zapach letniej, wieczornej łąki. Myślał wtedy z wdzięcznością o swoim
nieżyjącym przyjacielu. Miał pewność, że
gdy przyjdzie czas, całość podda się pożarowi bez oporów, z ufnością i
wdzięcznością. Marzył z uśmiechem o trzaskających płomykach, które we właściwej
chwili spowodują konsumpcję drewnianych tkanek. A potem z sekundy na sekundę
przybierać będą na sile, ogarniając ogniem całą arkę i dokonają ostatecznej dematerializacji
jego ziemskiego bytu. Spał teraz w swoim nowym łóżku ze szlachetnego, prawdziwego
drewna. Nie było w nim ani jednego
żelaznego elementu, żadnych chemicznych dodatków. Było na miarę, trochę łaciate - bo niejednolite, nie było
chyba piękne - ale podobało się jemu. Nie
było ani za duże, ani za małe - mieścił się w nim razem ze swoimi wspomnieniami
i tęsknotami. Używał odtąd wyłącznie pościeli zdobionej ręcznymi koronkami i
haftami przez żonę. Pieścił atłas, jak niegdyś pieścił jej ciało i czuł się
wtedy znów prawie szczęśliwy. Przestał mieć kłopoty z zasypianiem, wonny sen
przychodził sam, nienawoływany, niezapraszany, bogaty w zaskakujące wizje i nieoczekiwane
spotkania. Pokochał noc i samotność.
Chodził w
dalszym ciągu po polach i łąkach, niezależnie od pory roku ubrany w zniszczoną,
tę samą od lat kurtkę przeciwdeszczową i staromodną, tweedową czapkę z małym
rondem. Z kieszeni wystawał mu Klucz Rostafińskiego – nosił go tylko z przyzwyczajenia,
znał przecież łąkę na pamięć. Zbierał rośliny, nie wiedzieć dla kogo i rozmyślał,
sam Bóg jeden wie o czym. A Bóg do niego mówił - o jego żonie, o Hildegardzie,
o zastępach troskliwych aniołów, o strachu. I wcale nie miał mu za złe ani tych
jego dziwnych, pachnących miodem nocy, ani tych wszystkich hojnych, choć już bezproduktywnych
krzyżyków, które nosił na karku.
Któregoś dnia,
poszedł na cmentarz porozmawiać z żoną. Robił to od jej śmierci codziennie.
Ponieważ było lato, zaniósł jej ciche, polne kwiaty. Ponieważ dla niego umarła
dopiero wczoraj, złożył na jej grobie głośne
słowa tęsknoty. Przyklęknął, aby położyć bukiet na ziemi i poczuł uderzenie
gorąca a świat zatańczył mu pod stopami. Gdy dozorca cmentarza znalazł go pod
wieczór, leżącego na wznak, Stary uśmiechał się.
Dwa dni później
w miasteczku pojawili się syn i córka Starego. Syn był wysoki i łysiejący. Mimo
krępej sylwetki, miał szczupłą twarz i ostry nos ojca. Córka miała jego bladozielone
oczy i ciemne włosy po matce. Gdy wchodzili do domu, tu i ówdzie przyczajone wspomnienia
krzyczały coś do nich w swoim dziecinnym języku, ale oni ich nie słyszeli.
Dostrzegli natomiast obfitość chwastów w ogrodzie i ogołocone z mebli pokoje. Wymienili
znaczące spojrzenia na widok leżącej na środku sypialni wyłożonej białą,
haftowaną pościelą, nieporadnie
skleconej trumny. Narada była krótka - będą nocować w hotelu. Nazajutrz udali się
do miasteczka dopełnić ostatnich formalności.
Starego
pochowano obok jego żony, w nowej, obitej niebieską materią i błyszczącej świeżym
lakierem trumnie, z malowanymi na złoto, metalowymi uchwytami.
Bardzo poetycki koncept - zrobienia sobie trumny z własnych wspomnień. Pięknie piszesz. Nie chciałabyś tego wydać? Opublikować?
OdpowiedzUsuńDzięki Dario za zachęcające słowa ;)
UsuńMuszę jeszcze sporo popracować, zanim komuś to zaproponuję.
Teksty w większości są bardzo krótkie. I nawet jeśli nie ilość, lecz jakość...:)
Hasta luego!